Page 176 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 176

podwórzu otoczonym czworobokiem obskurnych, cuchnących kamienic. Tkalnia
           składała się z paru pokoi na parterze drewnianego, jednopiętrowego budynku
           z samego frontu. Część okien wychodziła na ulicę, część na podwórze. W każ-
           dym z pokoi stały dwa lub trzy krosna, które swoją budową przywodziły na myśl
           szkielety jakichś dziwacznych stworzeń. Pomiędzy krosnami i wzdłuż ścian
           leżały sienniki, na których spali robotnicy. Sam reb Zejwel razem ze swoją żoną
           i pięciorgiem dzieci mieszkał na piętrze.
              Reb Zejwel Malkes był wprawdzie niewielkiego wzrostu, ale posiadał werwę
           co najmniej dziesięciu olbrzymów. Nigdy nie odpoczywał, a w jego przebiegłej
           głowie roiło się od pomysłów, jak wypłynąć na powierzchnię i się na niej utrzymać,
           bez względu na to jak burzliwe nie byłoby akurat morze życia.
              Prawdą było, że w warsztacie reb Zejwla stały dwa krosna, na których nikt
           nie pracował. Nie było jednak prawdą, że interes się nie kręcił. Reb Zejwel był
           za pan brat z największymi szmuglerami z Bałut, którzy spod ziemi zdobywali
           i dostarczali mu najlepszej jakości przędzę. Reb Zejwel mógł sobie pozwolić na
           jedzenie mięsa i chały w środku tygodnia, chciał jednak uchodzić za takiego sa-
           mego biedaka jak inni i przy ludziach nieustannie biadolił, narzekając na ciężkie
           czasy. Dwa nieobsadzone krosna stały u niego raczej „dla picu”, żeby ludzie mu
           nie zazdrościli i nie zaszkodzili „złym okiem”.
              W warsztacie reb Zejwla pracowano od szóstej rano aż do czasu, kiedy
           gospodarze szli spać. Wodnisty żur i czarny chleb podawano robotnikom do
           krosien, kiedy reb Zejwel pozwolił na przerwę w ciągu dnia; pracownicy ucinali
           sobie drzemkę opierając ręce i głowy o krosna, w nocy spali zaraz obok nich –
           i każdy czuł się przez to, jak gdyby sam był częścią drewnianego monstrum.
              Jankewa uczył fachu drobny człowieczek w średnim wieku z popielatą czu-
           pryną, która była większa niż jego cała pomarszczona, pozieleniała twarz.
           Nosił okulary, które opierały się o czubek jego garbatego nosa i z jednej strony
           założone były za ucho za pomocą drutu, a z drugiej strony – sznurka. Wszyscy
           wołali na niego Lejb Garbus, chociaż nie miał prawdziwego garbu – to znaczy
           nie przyszedł z nim na świat. Jego garb był rodzajem „deformacji zawodowej”,
           która rozwinęła się u niego na skutek ciągłego siedzenia przy krośnie. Obwisłe
           ramiona i przygarbione plecy – z tyłu okrągłe, z przodu wklęsłe – przypominały
           kształtem miskę. Poruszał się przy tym w taki sposób, jak gdyby jego ciało było
           na stałe przytwierdzone do niewidzialnego krosna.
              Fachu uczył Jankewa po tym, jak skończył swoją pracę, to znaczy wieczorem,
           ponieważ tak nakazał reb Zejwel.
              Jankew miał zresztą w ciągu dnia ważniejsze rzeczy do zrobienia. Przede
           wszystkim musiał zasłużyć na chleb, pracując dla gospodyni, która mogłaby
           wprawdzie śmiało pozwolić sobie na trzymanie służącej, nie chciała jednak kłuć
           ludzi w oczy. Poza tym, po co miałaby niepotrzebnie karmić jeszcze jedną osobę,
           kiedy wielu z jej sąsiadów musiało przeżyć dzień za pięć fenigów – skoro Jankew
    176    robił dla niej wszystko to, co musiałaby robić służąca: zamiatał i mył podłogi na
   171   172   173   174   175   176   177   178   179   180   181