Page 159 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 159

a teraz zobaczył ją w pełnym wymiarze. Miała wąską talię, rozkołysane biodra,
             długie, bose nogi i fale potarganych włosów. Nie miała na imię Binele, jednak
             pragnienie kobiety, tęsknota za jej dotykiem, która go przytłaczała, miały z nią
             związek. Ta wizja była ścieżką pośród ciemności, którą mógł zbliżyć się do Joela
             na tyle, na ile tylko było to teraz możliwe. Wiedział to. Wiedział, dokąd biegnie.
                Wytężył wzrok. Tu gdzieś musiała już być kuźnia i chata Joela.
                Rzeczywiście dostrzegł czarne cienie na tle ciemności. Zastanawiał się, czy
             powinien iść w tę stronę. Zabrał przecież ze sobą zapałki i rozpałkę. Czy aż tak
             sam siebie oszukiwał? Wyobrażał sobie, że wejdzie, zapali rozpałkę i rozejrzy
             się po kuźni, po chałupie. Może podejdzie do waserbanku i wyciągnie z szuflady
             podniszczoną talię kart, zatrzyma ją jako wspomnienie, zachowa na pamiątkę.
             Nie był tu przecież od śmierci Joela. Może uchwyci jakiś jego ślad pomiędzy ścia-
             nami, poczuje jego zapach – tak, jak czuje się zapach wina w pustej już butelce.
                Nie, pomyślał Jankew. Joel nigdy nie mieszkał w tej chacie. To było tylko jego
             schronienie. Jego prawdziwym domem był on sam. W swym własnym wnętrzu
             nosił wszystkie swoje skarby. Obdarowywał nimi tych, których spotykał i stawał
             się przez to jeszcze bogatszy. Wobec Boga i wobec ludzi zachowywał się tak
             samo. Nawet drzewo, czy jakiś przedmiot mogły być jego przyjaciółmi. Ale cha-
             łupa i kuźnia były pustymi skorupami, martwą skórą, którą zrzucił z siebie jak
             zbędną warstwę. Jeśli Joel nadal jeszcze gdzieś był, to raczej we wsi za polem…
                Zamiast skierować się w stronę kuźni, zawrócił i ruszył w przeciwnym kierun-
             ku. Szedł wtedy tędy, czołgał się na czworakach, żeby zabrać ciało Joela. Teraz
             szedł, by odebrać jego duszę… by dotknąć jej rękami.
                Dobrze pamiętał – zaraz pierwszy dom we wsi. W oknie paliło się jeszcze
             światło, tak jak i w innych chałupach. Byłoby rozsądniej zajrzeć wcześniej przez
             okno, ale nie miał cierpliwości. Przypadł do drzwi, zastukał i czekał – zdawało
             mu się, że wieczność.
                – Otwórz, Wando! – zawołał opanowanym, jakby nie swoim głosem.
                Czy to ona otworzyła drzwi, czy ktoś inny? Nie spojrzał nawet, tylko wpadł
             do izby i wyjął z kieszeni butelkę monopolki. Wyciągnął ją w kierunku kobiecej
             postaci, ledwo oświetlonej przez padające z głębi pokoju światło.
                – Przyszedłem, żebyśmy razem wypili butelkę wódki Joela – powiedział spo-
             kojnie, podczas gdy w jego wnętrzu wszystko dygotało.
                Wanda miała na sobie tę co zwykle pofałdowaną spódnicę, spinającą mocno
             w talii jej luźną, rozpiętą bluzkę. Małe kwiatki wyhaftowane na rękawach i wokół
             szyi były przykryte falami włosów, uczesanych i lśniących jak jedwab, opadających
             na jej plecy i ramiona niczym zasłona, która rozdzielając się z przodu odsłaniała
             kawałek czoła, cienki nos, parę ocienionych rzęsami oczu oraz usta – duże,
             rozchylone, wilgotne. Zdawało się, że to tymi ustami patrzy na Jankewa. Ustami,
             kawałkiem odsłoniętej szyi i tym, co obnażała rozpięta bluzka.
                Nawet kiedy podeszła bliżej, nie widział jej wyraźnie, jak gdyby jej stojąca
             w półcieniu postać oślepiała go. Zauważył jednak długie rzęsy, widział, jak drżały   159
   154   155   156   157   158   159   160   161   162   163   164