Page 162 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 162

Reb Fajwel wypłacał mu też co tydzień kilka rubli, które Jankew oddawał Hindzie.
              Ciągnęło go jednak, by wyjechać, ciągnęło z taką siłą, jak tamtej nocy do
           Wandy.
              Hinda czytała w sercu Jankewa jak w otwartej księdze. Sama dokładnie
           nie wiedziała, czego chciała dla swojego syna. Jednego jednak była pewna: nie
           chciała, żeby przez całe życie był pomocnikiem młynarza. Swat, reb Menasze,
           znowu zaczął stukać do jej drzwi z propozycjami małżeństw dla Jankewa. To
           jednak też nie wydawało się jej odpowiednim rozwiązaniem, chociaż robiła sobie
           z tego powodu wyrzuty – bo czy szczęśliwe małżeństwo, dzieci nie było marze-
           niem każdej żydowskiej matki? Problem polegał na tym, że bała się, iż Jankew
           nie będzie szczęśliwy. Widziała raz z daleka, jak rozmawiał z dziewczyną o ru-
           dawych włosach zaplecionych w dwa warkocze. Kim była ta dziewczyna? Gdzie
           była teraz? Hinda wiedziała, że musi zaczekać, aż Jankew sam jej o niej opowie.
           Ta nowa, dziwna moda, żeby samemu wyszukać sobie żonę, nie przypadła jej
           zbytnio do serca. Musiała jednak przyznać, że jej syn Szolem wiódł szczęśliwe
           życie z kobietą, którą sam sobie wybrał.
              Jednak nie tylko o ożenek Jankewa chodziło Hindzie. Dobrze znała niepokój,
           który skrycie przeświecał spod ciepłego, spokojnego blasku jego oczu. Ostatnio
           ten niepokój przybrał na sile i przemienił się w jakąś dziką namiętność, jak gdyby
           wstąpił w niego dybuk. Nie szkodzi, że nie powiedział jej o tym ani słowa – sama
           widziała, że coś się z nim dzieje. Tak bardzo chciała go zrozumieć! Dokąd się tak
           wyrywał, czego chciał? O co mu chodziło? Czasami miała wrażenie, że syn też
           nie potrafiłby udzielić jej odpowiedzi na te pytania, ponieważ sam ich nie znał.
               W końcu Jankew postanowił wyjechać. Zanim powiedział o tym matce, za-
           szedł do sklepiku reb Sendera. W głębi pomieszczenia błyszczała para jasnych,
           dziecięco niebieskich oczu. Wiele więcej poza tą parą błyszczących oczu zdawał
           się reb Sender nie posiadać. Po pogromie w sztetlu był już tylko cieniem samego
           siebie. Nawet jego niegdyś bujna, srebrno-biała broda była teraz cieńsza i rzad-
           sza. Jedynie oczy wydawały się wyrazistsze, jaśniejsze niż dawniej, może dlatego
           że jeszcze bardziej kontrastowały z pergaminową bladością twarzy. Jego usta,
           będące jedynie cienką, siną kreską na białym tle, rozszerzyły się w uśmiechu,
           gdy dostrzegł Jankewa. Słabe światło bijące z okopconej lampy naftowej padało
           smugami na czerwoną chustkę przewiązaną wokół szyi starego człowieka i żółte
           kostki mydła, pośród których siedział.
              – Oto i on, mój stary mentor reb Sender – powiedział Jankew do siebie, jak
           gdyby chciał dzięki temu utrwalić w pamięci obraz, który miał przed oczami.
           Jednocześnie próbował zapamiętać to, co czuł nosem: zapach mydła, zatęchły
           zapach wilgotnych ścian, zapach kopcącej lampy naftowej; a także to, co słyszał:
           łagodny, śpiewny głos, który zdawał się wręcz niematerialny, jak gdyby długie lata
           recytowania, śpiewania i szeptania uduchowionych słów pozbawiły go wszelkiej
           fizyczności.
    162       – Reb Jankew! Czy to możliwe? Czy coś się, broń Boże, stało? – zapytał reb
   157   158   159   160   161   162   163   164   165   166   167