Page 153 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 153
– Trzymaj się blisko mnie – powiedział cicho Jankew, kładąc rękę na ramie-
niu Abraszki i podchodząc z nim do wozu. – Chodź, pójdziemy z przodu, obok
Susiego. Weź lejce i idź na drugą stronę, a ja pójdę po tej.
Wóz ruszył z miejsca. Paru chłopów popychało go z tyłu, pozostali rozproszyli
się po polu. Wyglądali jak ruchome kukły przesuwające się po linii horyzontu, co
chwilę znikając za snopami skoszonego żyta i zaraz pojawiając się znowu. Snopy
żyta też wyglądały jak kukły – trzymających się za ramiona, z opuszczonymi gło-
wami, zastygłych w tańcu chasydów… Kukły żałobników… Chłopi, którzy popychali
wóz z tyłu, szli za nim jeszcze kawałek drogi, po czym też rozproszyli się po polu.
Mali chłopcy, którzy wybiegli wcześniej na drogę przed wóz, przyglądali mu się
teraz stojąc wzdłuż rowów, wymachując rękoma i żując źdźbła trawy.
W końcu przy wozie nie było już nikogo oprócz Jankewa i Abraszki.
W oddali słońce zaczęło zniżać się już ku zachodowi. Pasma złotego światła
przeplatały się przez materię wierzchołków topoli. Sama droga, poprzecinana
cieniami stojących po obu jej stronach drzew, przypominała grzbiet zebry.
Jankew kroczył obok konia. Nie myślał o niczym, w głowie miał zastygłą pust-
kę. Nie czuł nic, poza tym, że był za daleko od Abraszki, który szedł po drugiej
stronie Susi, tak że go prawie w ogóle nie widział. W końcu nie mógł się dłużej
powstrzymać i zawołał:
– Chcesz przejść na tę stronę?
– Nie, chcę iść po mojej stronie – odpowiedział Abraszka.
Czas ciągnął się w nieskończoność. Na piechotę droga była daleka. Jankew
mierzył wzrokiem powierzchnię pól. Tak często pomiędzy nimi przejeżdżał, że znał
je wszystkie. Patrząc na nie wiedział, jak długa droga była jeszcze przed nimi.
Nagle nie tyle zobaczył, co raczej poczuł, że ktoś zbliżył się do nich z boku,
schodząc z pola. Nie odwrócił głowy ani nie zmienił kroku, aż usłyszał za sobą
szloch. Spojrzał za siebie i zobaczył bosą sziksę w rozchełstanej bluzce, we-
tkniętej krzywo w długą spódnicę. Kobieta obiema rękoma przytrzymywała się
końca drabiniastego wozu. Szła z pochyloną głową i jej długie, zmierzwione włosy
opadały na jej twarz, zasłaniając ją, niczym lniana zasłona.
Zduszone odgłosy, które wydobywały się spoza zasłony włosów, zlewały się
z turkotem kół. Jankew odwrócił głowę z powrotem w stronę drogi i znowu patrzył
prosto przed siebie. Pot strumieniami spływał mu po twarzy i szczypał w oczy.
W uszach świdrowało mu skrzekliwe zawodzenie kobiety.
Jej postać pojawiła się nagle tuż obok niego. Teraz mógł zobaczyć jej zalane
łzami, zaczerwienione oczy, pomiętą maskę twarzy i spuchnięte usta.
– Dokąd go wieziesz? – zapytała matowym głosem. Czy znał tę twarz, czy
słyszał już ten głos?
– Na żydowski cmentarz – uciął krótko.
– Dlaczego go zabrałeś? On jest mój.
– On nie jest twój, nie jest mój, nie jest nasz. On należy jedynie do siebie
samego… – wymruczał do siebie, a głośno dodał: – Bo jest Żydem. 153