Page 152 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 152

– On jest nasz – rozszemrał się tłum chłopów, przytakując.
             – On nie należy do nikogo, tylko do siebie samego. Dajcie mi wóz! – krzyknął
           Jankew tym samym, obcym głosem.
             – Powiedz nam, jak się u was odprawia pogrzeb… – zażądał chłop, który pierw-
           szy spotkał Jankewa, ledwo powstrzymując gniew. Był to mężczyzna w średnim
           wieku z pomarszczoną twarzą, lecz jeszcze całkiem krzepki. – Chcemy oddać mu
           honor, na jaki zasługuje. Pochowamy go tu, obok kaplicy, bo jest bohaterem…
           Kobiety będą miały baczenie na grób.
             – Jeśli chcecie oddać mu honor – zawołał Jankew wciąż tym samym suchym,
           twardym tonem – musicie pozwolić pochować go na żydowskim cmentarzu. Nie
           ma innego honoru dla zmarłego Żyda.
             Po tych słowach nastała tak głęboka, niemal namacalna cisza, że wyraźnie
           dało się słyszeć, jak wiatr unosi kurz z piaszczystej drogi.
             Z tłumu oddzieliła się grupa kilku chłopów, którzy zaczęli szeptać pomiędzy
           sobą. Chłop, który towarzyszył wcześniej Jankewowi, dołączył do nich i po chwili
           razem z nimi zniknął za chałupami. Reszta chłopów została na miejscu, otaczając
           Jankewa i Abraszkę murem ciał. Wszyscy milczeli, jak gdyby oczekiwali, że młody
           Żyd ponownie wykrzyczy jakieś żądanie. Jankew również czekał, milcząc. Jakiś
           wewnętrzny głos mówił mu, że musi czekać i milczeć.
             Wieśniaczki szeptały znowu pomiędzy sobą. Jedna z nich zaczęła mu wyjaśniać
           coś, druga opowiadała od początku, jak się to wszystko wydarzyło. Raz jeszcze
           kobiety zaniosły się spazmatycznym płaczem. Całowały Jankewa i Abraszkę po
           rękach, jak gdyby chciały w ten sposób za ich pośrednictwem przekazać swoje
           błogosławieństwa Joelowi.
             Chłopi wrócili, ciągnąc ze sobą wóz drabiniasty. Ktoś wyprowadził ze stajni
           konia. Jankew machnął ręką.
             – Mam konia. Dajcie mi tylko uprząż.
             Położono Joela na wozie i przykryto czerwono-zielonym, kraciastym kocem.
           Grupa chłopów chwyciła razem z Jankewem za dyszel, a reszta wsi ruszyła za wo-
           zem, poprzez pole. Na samym końcu dreptał Abraszka. W tyle za nimi rozbrzmiało
           bicie dzwonu małej kaplicy i zaraz dołączyły do niego głośne, zachrypnięte głosy
           chłopek, które wzywały imienia Jezusa i żegnały się, pochlipując przy tym głośno.
             Gdy przybyli pod kuźnię, Jankew odwiązał Susiego od drzewa. Kątem oka
           zauważył Abraszkę, stojącego obok chaty Joela. Abraszka był tak blady, że skóra
           jego twarzy zdawała się sina, a usta czarne. Jego rozwarte szeroko oczy były
           suche, lecz pełne takiego zdumienia, lęku i bólu, że zrobiły się czarne jak smoła.
           Podbródek drżał mu lekko.
             Jankew zbliżył się do niego. W tym samym momencie spojrzeli na flaszkę mo-
           nopolki, którą kupili dla Joela i postawili wcześniej na progu. Jankew podniósł ją
           i wsadził do kieszeni. Przez chwilę stali obok chaty. Krowa Joela muczała głośno
           i jedna z wieśniaczek weszła do obory i zabrała się za dojenie. Chłopi zaprzęgli
    152    Susiego do wozu.
   147   148   149   150   151   152   153   154   155   156   157