Page 140 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 140

cienkiej, dopiero co wyrosłej, mokrej trawie, śmiejąc się przy tym tak, że aż łzy
           ciekły mu po twarzy.
              Jankew wyciągnął się na ziemi obok rowu, rozpościerając ręce i nogi.
              Joel zrzucił kaftan i w samej koszuli wywijał szaleńczego kozaka. Ręce trzymał
           szeroko rozpostarte i palcami pstrykał do taktu melodii, którą podśpiewywał
           sobie zachrypniętym głosem. Tańcząc, oddalał się coraz bardziej od leżących
           w trawie Abraszki i Jankewa. Jankewowi zdawało się, że widzi nie jednego Joela,
           ale dziesięciu, stu, cały zastęp olbrzymich Joelów. Po chwili Joel zaczął wracać
           tym samym, tanecznym krokiem. Od czasu do czasu przysiadał wyrzucając
           w przód jedną nogę, potem drugą, prostował się i znów przysiadał. Tańczył bez
           chwili przerwy i zdawało się, że nigdy nie przestanie.
              Jankew zebrał siły, żeby wstać i próbował dołączyć znowu do tańczącego
           Joela. Wszystko wokół niego kołysało się, a głowa zdawał się sama opadać raz
           w jedną, raz w drugą stronę. Kiedy nie był już w stanie dłużej tańczyć, przystanął
           i podśpiewując razem z Joelem klaskał do rytmu, starając się przy tym z całych
           sił utrzymać na nogach.
              Abraszka już od dłuższego czasu nie śmiał się i w ogóle nie było go słychać.
           Gdy Jankew sobie to uświadomił, podszedł do rowu i zobaczył, że Abraszka leży
           na boku z ręką podłożoną pod policzek, pochrapując smacznie. Próbował go
           podnieść, raz i drugi, ale za każdym razem przewracał się na trawę, śmiejąc się
           ze swojej dziwnej niemocy.
              Joel, wciąż jeszcze tańcząc i podśpiewując, zbliżył się do rowu. Gdy zobaczył
           Abraszkę, przestał śpiewać, wziął chłopca na ręce i zaniósł do chałupy. Położył
           go na narzucie z juty przykrywającej słomiany siennik jego łóżka i szybkimi,
           wprawnymi ruchami, jak gdyby robił to każdego dnia, ściągnął z Abraszki prze-
           moczone ubranie. Z gwoździa na ścianie zdjął swój zimowy, watowany chałat
           i przykrył nim Abraszkę, po czym zabrał się za rozpalanie ognia w piecu. Joel
           i Jankew również zdjęli swoje mokre ubrania i Joel porozwieszał je na rurze od
           pieca oraz na rozciągniętym nad piecem sznurze.
              Kiedy jego wzrok napotkał spojrzenie Jankewa odezwał się szeptem, żeby
           nie obudzić śpiącego Abraszki:
             – Rozumiesz mnie dobrze, co? Nie chodzi mi o to, żeby jeść i pić, jak gdyby
           nie było jutra. Ale ważne jest, żeby nie bać się ani życia, ani śmierci.
              – Do tego trzeba mieć twoją siłę ducha, Joelu – wymruczał w odpowiedzi
           Jankew.
              – Albo moje słabości… – Joel wyjął z pieca chleb, który trzymał tam, by chronić
           go przed myszami.
              Siedzieli półnadzy, stykając się kolanami i odłamywali kawałki ciepłego chle-
           ba. Od czasu do czasu przecierali pot z twarzy, ponieważ w chałupie zrobiło się
           bardzo gorąco.
             – Będziemy musieli się trochę podsmażyć, aż się ubrania wysuszą – zamruczał
    140    Joel. – Nie możemy otworzyć drzwi, żeby chłopak się nie przeziębił – spojrzał na
   135   136   137   138   139   140   141   142   143   144   145