Page 133 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 133

swoimi machlojkami. My znowuż, z naszej strony, patrzymy na goja, jak gdyby
             był równocześnie czymś mniej i czymś więcej niż zwykłym człowiekiem. Albo jest
             on w naszych oczach kapuścianym łbem, świniojadem, co nawet na palcach nie
             potrafi liczyć i rozumu ma nie więcej niż bydło, między którym żyje, albo też jest
             on Asmodeuszem, ustami i pięścią diabła. Drżymy przed nim w wielkim stra-
             chu, bo wiemy, że nasze życie jest wprawdzie najpierw w rękach Rebojne szel
             Ojlem, ale zaraz potem w rękach gojów. A może nawet jest na odwrót. I ja… nie
             mogłem znieść takiego podejścia. Wciąż jeszcze nie mogę. Doprowadza mnie to
             do szału… ponieważ człowiek jest świętym naczyniem… Dlatego nie może znieść
             razów bicza na swoich plecach i pomimo, że jest taki żałosny… nie potrafi być
             niewolnikiem – Joel uśmiechnął się smutno. – Miałem mówić krótko, co?
                 Zamilkł, przetarł usta rękawem i przez moment burczał coś sam do siebie.
             Po chwili znowu się rozgadał.
                 – Rozumiesz więc, że myśląc tak o tym wszystkim, pomagałem tym młodym,
             jak tylko mogłem. Wykuwałem dla nich broń i ukrywałem ją w kuźni. Przez to
             jeszcze bardziej odseparowałem się od naszej społeczności, bo tak było lepiej.
             Ale potem był pogrom w sztetlu i zrozumiałem, że tym łobuzom nie zależy tak
             bardzo na ich ziemi, na wolności, tylko na awanturach. Są spragnieni krwi,
             a nasza krew jest najtańsza, łatwa do przelania, więc napili się naszej krwi…
             Dlatego powiedziałem: „do widzenia”. To znaczy właściwie nic nie powiedziałem,
             ale zacząłem wynajdować wymówki, żeby wykręcić się z tej całej sprawy. Do-
             stawałem mdłości na ich widok. Dzisiaj rano usłyszeli gdzieś, że Niemcy zrobią
             obławę w Bocianach, przeprowadzą rewizje i zaprowadzą swoje porządki. Dlatego
             też przyjechali po swoje skrzynie z bronią. Może się też czegoś domyślali… coś
             podejrzewali. W każdym razie rozwiałem do końca ich wątpliwości i powiedziałem
             im bez ogródek, żeby już więcej po nic do mnie nie przychodzili. Podnieśli krzyk,
             że chcę ich wydać Niemcom, że wolałbym, aby rządzili tu Niemcy – tu, gdzie po-
             winna być wolna Polska, że jestem parszywym Żydem, gudłajem. Roześmiałem
             się im prosto w twarz. Do czorta z tym śmiechem. Dla nich to nic trudnego, żeby
             się mnie pozbyć. Znam zbyt wiele ich tajemnic… dlatego… – Do tej chwili Joel
             wyrzucał z siebie słowa w pośpiechu, teraz dopiero powiedział powoli: – Dlatego,
             Jankewie… miej na uwadze, co ci powiedziałem. To już wszystko – odwrócił się
             i zaczął iść w stronę Abraszki.
                 Jankew podążył za nim, czując, że kolana się pod nim uginają.
                – Ale, Joelu… – wyjąkał. – Dlaczego nie uciekniesz?
                Joel uśmiechnął się.
                – Nie potrafię szybko biegać. I dokąd niby miałbym uciekać, co? – szerokim
             ruchem ręki wskazał dookoła. – Ten oto kawałek gruntu, który tu widzisz, to dla
             mnie święta ziemia. Tu chcę umrzeć. Ale nie martw się. Nie załatwią mnie tak
             łatwo – spojrzał na Jankewa z ukosa. – Teraz jest ci przez to ciężko na sercu.
             Wiem. Ale zatrzymaj to dla siebie i nie mów nikomu. Bądź świadkiem. O nic
             więcej cię nie proszę.                                               133
   128   129   130   131   132   133   134   135   136   137   138