Page 113 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 113

ściany, natężyła wzrok, wypatrując między przebiegającymi twarzy Mojszego.
             Z napięcia i wysiłku oczy zaszły jej łzami.
                W ten sposób dojrzała twarz Herszelego!
                Z jej piersi wyrwał się okrzyk, spazmatyczny szloch. I oto już była w ramionach
             brata. Pociągnął ją za sobą. Jej stopy ledwo dotykały ziemi. Silny Herszele!
                Skierował się ku promenadzie, która była pełna uciekających demonstrantów.
             Zatrzymali się na chwilę, przyciśnięci do siebie, zrośnięci, twarzą przy twarzy.
             Potem pociągnął ją dalej i wraz z tłumem wpadli w małą uliczkę… Teraz biegli
             z oczyma skierowanymi ku sobie, oczy Binele zalane łzami, oczy Herszelego
             rozpalone gorączką. Nie puszczał jej dłoni. Każdy jego palec był jak klamra. Ujął
             ją w pasie, bo nogi przestały jej słuchać. Niemal na nim wisiała i w ten sposób
             ciągnął ją coraz dalej, przez bramę – po czym razem upadli na schody, przytuleni
             do siebie, próbując przysunąć się jeszcze bliżej jedno drugiego. Ręce Herszelego
             gładziły jej mokrą głowę. Ona trzymała w dłoniach jego twarz.
                – No, przestań już płakać… – uspokajał ją zasapanym głosem, który brzmiał
             obco, a przecież był taki bliski.
                Nie mogła się uspokoić.
                – Herszele – szeptała, nieustannie powtarzając jego imię. Nie wierzyła, że
             to naprawdę on. – Skąd… się tu wziąłeś? Jak bardzo się… zmieniłeś. Jaki jesteś
             wielki… silny. Herszele… – całowała jego wilgotną twarz, łzami mocząc mu oku-
             lary. – Nosisz okulary… – ściągnęła je z jego oczu. – Oszaleję z radości!
                – Po ojcu odziedziczyłem słaby wzrok… – powiedział ochrypłym głosem, po
             czym wyjął okulary z jej ręki, wytarł wewnętrzną częścią poły płaszcza i założył
             na nos. – Ty też się zmieniłaś. Nie wiedziałem, że potrafisz płakać… Widzę tylko
             twoje warkocze… długie… A jaka jesteś piękna!
                Roześmiała się, wciąż pochlipując:
                – Pamiętasz, jak wszyscy nazywali mnie marzepą?
                – Ja nie… – energicznie pokręcił głową. – Nigdy. Ale byłem o ciebie zazdro-
             sny… bo się go nie bałaś.
                – Oj, ten tatuś… – westchnęła przeciągle. Nowy strumień łez popłynął z jej
             oczu. – On wie, że jesteś w Łodzi?
                – Napisałem mu – powiedział Herszele szybko, a jego twarz zmieniła się,
             przybierając ostry wyraz.
                Binele próbowała z niej czytać. Nie, niewiele z dawnego Herszla w nim po-
             zostało, ale wiele w nim było z Josla, ojca: blond czupryna, grube jasne brwi,
             oczy osadzone głęboko pod nimi, jego spojrzenie – bezpośrednie, mądre, lecz
             bez tej typowej dla ojca ostrości, a przecież była w nim ta sama surowość,
             ta sama zawziętość i zdecydowanie. I nos Herszelego był kopią nosa Jose-
             la. Prosty, mocny. I mocno zarysowany podbródek. Usta zaciśnięte, wygięte
             ku dołowi bolesnym grymasem z jakimś rodzajem uporu. Herszele nie był
             wysoki jak ojciec, ale tak jak on – szeroki w barkach i podobny w każdym
             geście.                                                              113
   108   109   110   111   112   113   114   115   116   117   118