Page 107 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 107

szeroko rozstawionymi kośćmi policzkowymi. Jaki kolor miały jej oczy? Raz wy-
             dawało się jej, że są brązowe, innym razem – że ciemnoniebieskie, a czasami,
             że czarne. Gdy lepiej przyjrzała się im w lustrze, dostrzegła mieszaninę barw,
             całą ich mozaikę. Jej oczy miały w sobie wszystkie kolory, które wyrażały się
             w jej spojrzeniu – ostrym, wyzywającym, kuszącym.
                 A usta? Właściwie przesłaniały walory pozostałych części jej ciała. Były wypu-
             kle, pełne, o wyraźnie wykrojonej wilgotnej, ciemnej czerwieni. Wiele obiecujące,
             wodzące na pokuszenie, jakby wyrzeźbione w kształt pocałunku – a zarazem
             przyciągające, wchłaniające w siebie.
                 – Jestem piękna… – szepnęła.
                 Nie chciało się jej wychodzić z wanny. Pomyślała, że pobyt w ciepłej, miękkiej
             wodzie daje tyle rozkoszy ciału, ponieważ ono przypomina sobie, jak czuło się
             w łonie matki. Binele obiecała sobie, że następnym razem zostanie tu o wiele
             dłużej. Teraz musiała już biec w ramiona Jojnego Swołoczy. W wyobraźni widzia-
             ła je wyciągnięte ku sobie przez całą długość miasta, nie, przez całą długość
             wielkiego, cichego morza, ponieważ wzburzone miasto wczoraj zatonęło. Dzisiaj
             było jedynie swoim odbiciem na tafli wody. Strumienie, które wypływały z kranów
             w łaźni, niczym miękkie kobierce niosły Binele przez korytarze ulic – aż do ko-
             ścioła pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, aż do żydowskiego cmentarza.
                 Tym razem Jojne rozplótł jej warkocze.
                 – Widzisz, twoje włosy jaśnieją w ciemnościach – zanurzył w nich rudą bro-
             dę. Po chwili szepnął: – Jedź ze mną do Erec Isroel. Tam będziemy leżeć pod
             figowcem, a zima nigdy nie nadejdzie…
                 Kiedy się rozstali, Binele nie mogła od razu wrócić do mieszkania Cypory,
             nie chciała być przy kłótni Cypory z jej osiłkiem, ani też nie chciała patrzeć na
             rozwrzeszczane dzieci w ciemnej izbie. Wszystko w niej szumiało, buzowało
             tak, że miała ochotę rozepchnąć ciasne ściany miasta. Potrzebowała teraz
             swobodnych pól i ścieżek w Bocianach. Potrzebowała łagodności powietrza
             i czaru bocianieckich nocy pod wielkim niebem obwieszonym gwiazdami.
                 I potrzebowała piękna tego chłopca – Jankewa… Tak, właśnie do niego teraz
             tęskniła dojmującą, upartą tęsknotą. Nie mogła pojąć, dlaczego jego twarz,
             kręcone, brązowe włosy, pejsy, miodowe oczy i szczupła, ruchliwa sylwetka nie
             chciały zniknąć z jej pamięci.
                 To kim jest Jojne? – dziwiła się. Kim jest ten ognistorudy, zielonooki, uległy
             Asmodeusz, którego oddech wciąż jeszcze czuje na swoich piersiach? Nie obcho-
             dził jej. Nie chciała niczego o nim wiedzieć. Jojne był jej niewolnikiem. Obsługiwał
             jej ciało… Pomógł jej dojść do tego, kim jest. „Mojsze powiedziałby, że Jojne mnie
             wykorzystuje” – pomyślała. „A prawda jest taka, że to ja wykorzystuję Jojnego”.
                A jednak pewnego wieczoru zapytała Jojnego:
                – Wiesz, co o tobie mówią w fabryce?
                 – Tak, że jestem donosicielem – odpowiedział spokojnie. – Dla mnie to
             komplement. Ty wiesz, cośmy przeżyli przez tych wyrzutków, socjalistów,     107
   102   103   104   105   106   107   108   109   110   111   112