Page 104 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 104

pewne: nie miał zamiaru zaprowadzić jej do ochrany. Czego więc od niej chciał?
           Tak się z nią podroczyć?
              – Mogę być służącą! – wykrzyknęła, po czym zapytała gniewnie: – A co to
           ciebie obchodzi?
              – Kto będzie potrzebował służących, gdy bohaterzy już uciekli na wieś?
              – To po co się umówiłeś ze mną na randkę? – wykrzyknęła.
              – Po to… – urwał i długo się nie odzywał, pociągnął ją za rękaw, a ona szła
           dalej przy jego boku. Potem szybko dodał: – Po to… abyś uciekła ze mną do Erec
           Isroel.
              Zaczęła mrugać oczami.
             – Oszalałeś!
              – Ja… chcę abyś pojechała ze mną.
              – Dlaczego akurat ja?
              – Bardzo dobrze wiesz, dlaczego. I… tak chcę.
              Aż nią zatrzęsło.
             – A to, czego ja chcę, w ogóle się nie liczy? – Nie mogła pojąć jego bezczel-
           ności. Jej oczy zapłonęły ze złości. – Już nie masz z kogo robić głupka w taki
           dzień jak dziś? Zupełnie oszalałeś?
              – Może oszalałem… – zaczął iść szybciej i ona również przyspieszyła kroku. –
           Jechać z właścicielem nie chcę. Po drugie, mogą mnie lada dzień zmobilizować,
           a nie chce mi się ginąć za cara.
              Dopiero co była gotowa rzucić się na niego. Teraz, kiedy uświadomi-
           ła sobie, że nie prowadzi jej do ochrany, a fabryka tak czy siak zostanie za-
           mknięta, już przestała się go obawiać. Mogła go tu zostawić na środku ulicy
           i odejść, nie oglądając się na niego. Już by go więcej nie zobaczyła na oczy.
           Ale jakieś ciepłe uczucie wypełniło jej serce. Bardzo nie chciała, aby zginął
           za cara.
              – Nie możesz się gdzieś ukryć? – popatrzyła na niego z troską.
              – Chcę jechać do Erec Isroel – uciął.
              – Może faktycznie…
              – Z tobą.
              Zakłopotana roześmiała się hałaśliwie:
             – Uwierz mi, nie musisz nigdzie jechać. Idź sobie do wariatkowa na ulicę
           Wesołą.
              Zwrócił się w jej stronę, chwycił obiema dłońmi za ramiona i ścisnął, jakby
           chciał ją zmiażdżyć.
              – Umieram z tęsknoty za tobą… wiesz o tym od tego dnia, kiedy cię zobaczy-
           łem po raz pierwszy! – wybuchnął. – Binele… przysięgam ci…
              Wyrwała się z jego rąk.
             – Nie nazywam się Binele, lecz Bina! I odczep się ode mnie!
              – Nigdy! – zacisnął rękę wokół jej talii i mocno przycisnął do siebie. – Jesteś
    104    moja. Przecież widziałaś w pracy. Oczu nie mogę od ciebie oderwać.
   99   100   101   102   103   104   105   106   107   108   109