Page 106 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 106

Głowa Jojnego spoczywała na piersi Binele. Przypominał jej dziecko, które
           nasyciło się ssaniem, jego usta rozciągały się w dziecinnym, ledwo widocznym
           uśmiechu. Binele była świadoma, jaką siłę posiada, jak potężna jest w niej siła
           tej niepojętej kobiecości. W jej ciele wrzał świetlisty nurt, energia gotowa ją
           roznieść. Chciała wstać i biec, odziać się w coś nadzwyczajnego. Ledwo miała
           cierpliwość tak tu leżeć z drzemiącym oseskiem Jojnem przy piersi.
              – Jestem teraz szczęśliwy… – usłyszawszy szept Jojnego, dostrzegła to ciepłe
           światło w jego wpół otwartych oczach. Szczęśliwy? Czy to jest właśnie sens tego
           słowa, którego już tak długo poszukiwała? – Pojedziesz ze mną do Erec Isroel?
           Prawda, że pojedziesz? – zapytał miękkim głosem.
              – Nie, nie pojadę – po matczynemu czochrała jego rude włosy.
              – Ale jutro przyjdziesz pod figurę Matki Boskiej?
             Nazajutrz przyszła do kościoła, w to miejsce, gdzie figura Matki Boskiej wy-
           glądała z niszy. Ale zanim tam doszła, zajrzała do łaźni, którą kiedyś pokazał jej
           Mojsze, i zamówiła kąpiel.
              Siedziała otulona ciepłą, pachnącą wodą i nacierała mydłem swoje ciało
           z czułością i podziwem pełnym zdumienia i zachwytu. Obserwowała się przy tym
           w wielkim lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie.
              – Nie jestem marzepą! – mruknęła i przesunęła dłonią po mokrych, śliskich
           piersiach. Były ciężkie, pełne i kuszące, czekały na swoje przeznaczenie – bro-
           dawki zwrócone na zewnątrz, do przodu, ku światu, czułe na najlżejsze dotknięcie
           i gotowe trysnąć całą błogosławioną obfitością, która w niej była. Biodra – za-
           okrąglone niczym dwa szlachetne naczynia kształtem odpowiadające kształtowi
           piersi i brzucha. Brzuch pełen, lecz jędrny, pokryty lśniącą, delikatną, jasną
           skórą, umiejscowiony między kośćmi biodrowymi. Zdawał się otaczać kręgami
           niewidzialną tajemnicę skrywaną przez pępek. Talia… również ona była po to, aby
           dopełnić, połączyć krągłość łona, brzucha i bioder. Niczym cienka, dopasowana
           obręcz nie pozwalała obfitości ciała wystąpić z brzegów, rozlać się nadmiernie
           po świecie…
              Ramiona – twarde, mocno opięte skórą, że trudno było ją uszczypnąć. Siła
           z nich płynęła do rąk, dłoni. A te z kolei były delikatne, o pulchnych palcach –
           jakby to, przy czym pracowały całymi latami, nie tknęło ich, nie zostawiło po sobie
           śladu. Nogi… były jak kolumny, proste i gładkie na zewnątrz. Palcami wyczuwała
           każdy mięsień umocowany wokół kości – nie, nie kości, raczej sprężyn, które
           z lekkością niosły masywny ciężar jej ciała. Stopy o szerokich, grubych piętach
           i twardych podeszwach szukały kontaktu z ziemią pod sobą. Taki właśnie chód
           miała Binele, która idąc, stawiała całe stopy, każdym drobnym palcem parła do
           przodu.
              Dopiero teraz jej wzrok zatrzymał się na głowie osadzonej na krótkiej, pełnej
           szyi. Uśmiechnęła się do siebie, do różowych, rozpalonych policzków pokrytych
           piegami, do szerokiego, krótkiego noska niczym kartofelek, którego nozdrza
    106    drżały, kiedy się uśmiechała, do otwartych, skośnych oczu zarysowanych nad
   101   102   103   104   105   106   107   108   109   110   111