Page 773 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 773

słyszał ich nadejścia. Mógł się przebudzić i tylko udawać, że śpi. Może teraz
             ich śledził i trzymał pistolet wycelowany w nich zza drzewa? Przyspieszyli kroku
             i rozglądali się zdenerwowani. Nie mówili ani słowa, tylko mocno trzymali się za
             ręce. Dopiero kiedy baraki zamajaczyły przed oczami w oddali, odetchnęli z ulgą.
                Marek odezwał się:
                – Boże kochany, to na pewno był jeden z katów Bergen-Belsen. Przestępcę
             ciągnie do miejsca przestępstwa. A myśmy nic nie zrobili! Uciekliśmy! Mogłem
             przecież złapać pistolet. Mogłem go zastrzelić!
                – Przestań tak mówić, Marek, proszę cię! – złościła się na niego. Ją też ogar-
             nął wstyd, że nie złapali przestępcy, tylko uciekli. Pobiegli teraz szukać Anglików,
             żeby zrobili to za nich. Nie mogła sobie wyobrazić, co ona i Marek zrobiliby, gdyby
             Niemiec nie był uzbrojony. Rzuciliby się na niego i go ukatrupili? Zabijanie to
             jest brudna, odrażająca rzecz, nawet jeśli pragnie się śmierci wroga – jak ona
             i Marek jej pragnęli.
                Przyszedłszy do obozowej bramy, nie znaleźli żadnego angielskiego wartownika.
             Puścili się biegiem, żeby znaleźć posterunek policji wojskowej i zaraportować
             tak szybko jak to możliwe, co widzieli. Nie mieli pojęcia, gdzie znajduje się po-
             sterunek. I wtem zwolnili kroku. Nagle apatia weszła im w kończyny. Zaledwie
             godzinę temu myśli ich były daleko od przeszłości. Byli w pułapce gorączkowej
             żądzy, żądzy odnoszącej się do teraz. Gdzie to wszystko zniknęło? W sercu było
             uczucie wielkiej niezręczności. Gorzki posmak. Wstyd. Życzyli sobie wymazania
             tego incydentu z pamięci i po powrocie kontynuowania tego dnia, jakby nic się
             nie stało.
                Żołnierze dyżurujący na posterunku wypytali Miriam i Marka na swój fleg-
             matyczny sposób, obojętnie, bez zainteresowania. Postanowili jednak zbadać
             sprawę. Jeden z żołnierzy zgasił papierosa, którego palił, wziął karabin i wyszedł
             z Markiem i Miriam.
                Maszerowali wzdłuż tej samej ścieżki, a mieli wielkie trudności ze znalezie-
             niem miejsca, gdzie wcześniej weszli do lasu. W końcu Marek je znalazł. Żołnierz
             spojrzał na niego z ukosa, jakby chciał powiedzieć: „Aha, bratku, wiem, jakie
             wy dwoje mieliście zamiary…”. Dwoje winnych spuściło wzrok, zawstydzeni,
             pokorni, jak złodzieje, których złapano za rękę. Marek miał pokazać żołnierzowi
             kierunek i ruszył naprzód. Miriam przedzierała się za nimi. Serce jej waliło jak
             u zbójnika. Co będzie, jeśli nazista dojrzy Marka? Była zła na żołnierza, że idzie
             z wycelowanym karabinem za Markiem, a nie przed nim.
                Bardzo powoli posuwali się do przodu, starając się nie robić hałasu. Kilka
             razy zboczyli z drogi. Aż ujrzeli blade światło w leśnej głębinie i podążyli tam.
             Miriam dosłyszała szept Marka:
                – Nie ma go!
                Stali wszyscy troje na niezarośniętym skrawku lasu i gapili się w odcisk ciała
             Niemca na ziemi, między czapką a butelką wody, które pozostały na tym samym
             miejscu. Żołnierz rozejrzał się, podniósł czapkę, dał ją Markowi do potrzymania   771
   768   769   770   771   772   773   774   775   776   777   778