Page 772 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 772
*
Tego dnia weszli na piaszczystą ścieżkę okoloną z obu stron młodnikiem.
Byli na tej ścieżce zupełnie sami. Pod stopami piasek, jasne jesienne niebo nad
głową. Wysoko ponad młodymi koronami drzewa oblane były złoto-brązowym
światłem. Miriam i Marek byli w tym kpiarskim nastroju, który pomagał im uniknąć
poważnej rozmowy. Długie milczenie przerywało często ich paplaninę, milczenie,
który pomału nabrzmiewało napięciem. Objęli się i pocałowali.
Marek pociągnął ją za rękę.
– Chodź! – odezwał się nagle i wciągnął ją pomiędzy gęsto splątane młode
drzewa. Trzymał ją mocno za rękę, a ona dała się ciągnąć coraz głębiej w plątaninę
gałęzi. Nie powiedzieli więcej ani słowa do siebie. On łamał gałęzie, które stały im
na drodze, robiąc przejście. Była cała podrapana. Czerwone pręgi rozciągały się
przez ramiona we wszystkich kierunkach. Wokół robiło się coraz gęściej i ciem-
niej. W powietrzu unosiło się jakieś misterium. Cisza. Melancholia. Powietrze
przepojone było grozą jak z bajki – teraz, kiedy trudno było dojrzeć niebo przez
korony drzew, a wokół było ciemno. Coś melancholijnego było w samym Marku,
coś obcego, jakby diabeł wstąpił w niego i trzymał go w swej władzy.
– Wracajmy – wyszeptała. Nie odpowiedział, tylko ciągnął ją naprzód za rękę.
Powtórzyła: – Proszę cię, Marku, wracajmy.
Im bardziej go prosiła, tym bardziej on był zawzięty i gorączkowo szeptał:
– Chodź, chodź! Kochajmy się! – Rozejrzała się i nie mogła się zorientować,
skąd przyszli i dokąd idą. Okoleni pniami i gałęziami drzew, brodzili w morzu
liści i igieł. Gęstwina rosła. Zrobiło się bardzo ciemno. Nie dało się wejść głębiej
w las. Lecz wtem Marek dojrzał blade światło przedzierające się przez plątani-
nę drzew. – Tam! – Wskazał ruchem głowy. Nic więcej nie mówili, tylko pomału
przedzierali się naprzód w kierunku światła.
I oto dobrnęli do niezarośniętego skrawka lasu. A tu – nie dalej niż dwa kroki
od nich – ujrzeli nagle ciało w zielonym mundurze wojskowym, leżące twarzą do
ziemi. Spod unoszących się i opadających pleców dochodziło głośne chrapanie.
Niemiec. Poły jego wojskowej kurtki były rozpostarte, czoło wsparte na dłoniach.
Palce jednej dłoni ściskały pistolet. Obok stała butelka pełna wody. Z drugiej
strony ciała leżała oficerska czapka, dystynkcje zerwane.
Przez chwilę Miriam i Marek stali przykuci w miejscu. Zdawali sobie sprawę
z tego, co widzą, i od razu zrozumieli sytuację. Nawet na siebie nie spojrzeli, tylko
wycofali się ostrożnie, starając się nie narobić hałasu. Przez zrobione wcześniej
przejście weszli z powrotem w gęstwinę lasu. Trochę czasu zajęło im odnalezienie
drogi wyjścia z labiryntu gałęzi i liści.
Wyszedłszy z gęstwiny, znaleźli nieznaną ścieżkę i nie mieli pojęcia, dokąd
ona prowadzi. Pierwsze słowo, jakie do siebie wypowiedzieli, brzmiało: „nazista!”.
Maszerowali dalej, żeby oddalić się od tamtego miejsca. Byli w niebezpie-
770 czeństwie. Niemiec zapewne czuwał w nocy, a teraz spał jak zabity – skoro nie