Page 762 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 762

Abraszę. Wy teraz jesteście moją rodziną. Bo kogo bym miała? – Po raz pierwszy
           od dłuższego czasu Marek szedł koło niej poważny i zwiesiwszy głowę, kopał
           kamyk. Ciągnęła dalej: – Tak, według mnie nie ma to sensu, żebyśmy wiązali
           się ze strachu przed samotnością. Nie możemy przecież zaczynać nowego życia
           jak przestraszone dzieci.
             – Chciałaś powiedzieć: jak tchórze. – Uśmiechnął się gorzko. – Ale tchórzo-
           stwo jest usprawiedliwione, kiedy prowadzi do miłości. Grzechem jest odrzucać
           to, co posiadamy. Oj, mówisz jak rozkapryszone dziecko. Zdaje mi się, że jesteś
           jeszcze gorsza niż kiedyś. Jak dzieci w szkole cię nazywały?
             – Księżniczka Co-Co.
             – Otóż właśnie. Już czas, żebyś wiedziała, co jest co.
             – Ale ja nie wiem.
             Objął ją za szyję.
             – I tak ci nie wierzę. Dlaczego akurat teraz wychodzisz z tym wszystkim?
             Sama zadawała sobie to pytanie. Co ją naszło? Czy ich miłość nie przetrzy-
           mała najgorszych czasów? Czy oni, ona i Marek, nie szukali się z tego powodu po
           Niemczech i cudem się spotkali, żeby teraz się rozstać? Czy nawet pomyślenie
           o tym nie jest grzechem, profanacją wszystkiego, co najświętsze? Marek ma
           rację. Jest rozkapryszona. Jest coś brutalnego w tym, co mu powiedziała. Coś
           wielce niemoralnego. Czy chce go zranić? I rzeczywiście, dlaczego mówi to wła-
           śnie dziś, kiedy on wygląda tak pięknie i jest dla niej taki czuły, kiedy jest jej tak
           drogi? Czy rzeczywiście jest nadal śpiącą królewną? Jak może tak nonszalancko
           rezygnować z takiego skarbu? Tak, ona tylko tak mówiła, paplała, badała jego
           puls, żeby zobaczyć, jak bardzo ją kocha.
             – Masz rację, że mi nie wierzysz – uśmiechnęła się.
             Marek odzyskał animusz. Nachylił się nad nią i żartobliwie wyszeptał jej do
           ucha:
             – Ja też nie myślałem, żebyśmy zaraz brali ślub. – Chciała się odezwać, lecz
           on położył jej rękę na ustach. – Wystarczy, za dużo gadasz.
             – Może istotnie.
             – To trzymaj buzię na kłódkę. Daj mi całusa.
             Pocałowała go i myślała, że uczucia są tak delikatne, jak pajęcza sieć, efe-
           meryda, że może nie należy ich tykać słowami, niezależnie jak mocno chciałoby
           się je wyartykułować. Nie ma po prostu wystarczająco precyzyjnych słów, żeby
           je wyrazić.

                                           *

             Coraz aktywniej angażowała się w pracę klubu dyskusyjnego. W szopie, w któ-
           rej schodziła się publiczność, wciąż nie było światła elektrycznego. Siedziało się
           w ciemności i tylko świeczki palące się w puszkach wokół trybuny rzucały nikłe,
    760    żółtawe światło na ławki z cienistymi postaciami. Zawsze było tu tłoczno. W obozie
   757   758   759   760   761   762   763   764   765   766   767