Page 757 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 757
choć serce jej krwawiło. On nie mógł chodzić prosto, po ludzku, tylko musiał
podskakiwać, tańczyć na tych długich nogach, jakby ziemia pod jego stopami
była trampoliną. Odkąd się wywnętrzył, od razu jak tylko przyszedł, na temat
swoich przeżyć w kacecie, nigdy już nie wracał do tego tematu.
Oficjalnie, by tak rzec, posłanie Marka było na pryczy, która należała do Danusi
Moszkowicz. Lecz niemal każdej nocy wspinał się na pryczę do Miriam. Nie było
to wygodne miejsce do spania. W dodatku musieli należycie się zachowywać
z powodów akustycznych. Żeby sobie to powetować, szli do lasu zaraz z rana
i przez długie godziny zostawali tam sam na sam; leżeli na górach opadłych liści,
jakie drzewa nagromadziły pod pniami. Turlali się razem po materacach z listowia
lub leżeli wtuleni w siebie, pieszcząc się i całując.
Od czasu do czasu Miriam zbierała się na odwagę i próbowała przełamać
mur milczenia, jaki Marek wzniósł między sobą a swoimi przeżyciami. Chciała
wiedzieć bardziej drobiazgowo o Jankewie, o Abraszy i o nim samym, Marku. Lecz
on wykręcał się od odpowiedzi. Tylko raz jeden opowiedział jej o swoim ciągle
powracającym koszmarze sennym, o bydlęcych wagonach. Trzy podobne wizje
stopione w jedno. Pierwsza była o transporcie do Auschwitz, druga o jeździe
z Auschwitz do Dachau, a trzecia o pociągu, który został zbombardowany przez
Amerykanów dwa dni przed wyzwoleniem.
– W pociągu do Dachau – powiedział Marek – byłem jeszcze z twoim tatą,
z Abraszą i Icchokiem. Często w czasie alarmu pociąg się zatrzymywał. Spadały
bomby i wysadzały tory. Kiedy ziemia wokół nas pluła ogniem i dymem, odsta-
wiano pociąg na boczny tor, aż atak przeszedł i tory naprawiono. Trwało to całą
wieczność. Świętowaliśmy, przekonani, że piloci tam w górze nie mają nic innego
na względzie, jak tylko nas wyzwolić; że dają nam, kacetnikom, znać, że nie je-
steśmy sami na świecie, tylko mamy braci, którzy lada moment przyjdą nam na
ratunek. Pociąg w końcu ruszał z miejsca, więc byliśmy rozczarowani, lecz ani
na chwilę nie porzucaliśmy nadziei, że szykuje się dla nas wolność.
W czasie tych alarmów, opowiadał Marek, Jankew wpadał w uniesienie. Nie
przestawał mówić o niemieckiej klęsce, o przyszłości w nowym wspaniałym
świecie, który odbudowany zostanie na gruzach starego, i opowiadał o Binele
i jej córkach, które przeżyją i będą szczęśliwe.
– Uczucia, jakie my trzej, twój tata, Abrasza i ja, żywiliśmy do ciebie – powie-
dział Marek – otulały nas jak ciepła kołdra. Chroniły nasze dusze przed zimnem.
Oj, jak ja ciebie wtedy kochałem, Miriam! I jak mocno kocham ciebie teraz!
Zazwyczaj nienawidziła, kiedy mówił tak niby poetycznie. Robił to często. Nawet
jego zwyczajna mowa do niej była pełna znaczeń. Miała coś symbolizować, nie
wiedziała dokładnie co. Jakby ich ocalona miłość stała się uniwersalną afirmacją
życia. Lecz tym razem przejęła się jego słowami. Zobaczyła tych trzech mężczyzn,
najbliższych jej sercu, tak żywo, jakby siedziała między nimi w bydlęcym wagonie. 755