Page 743 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 743

przeprowadzać eksperymenty naukowe na różnych żywych stworzeniach. Kar-
             miłam nawet myszy. Lecz nigdy nie przyszło mi mieć do czynienia z końmi. Dwa
             kroki to najmniejsza odległość, w jakiej kiedykolwiek stałam koło konia.
                – Mogę powiedzieć to samo – szepnęła Miriam w odpowiedzi.
                I tak, z uczuciem, że ich życie za chwilę funta kłaków nie będzie warte, wdrapały
             się na trucka, z pomocą głupkowato uśmiechniętych policjantów wojskowych. Od
             razu znalazły się w doborowym towarzystwie pełnych gracji przyjaciół człowieka,
             żeby razem z nimi wyruszyć w awanturniczą podróż. Nawet gdy ujechały spory
             kawałek drogi, ich nieufność w stosunku do koni nie zmalała ani o włos. Była to
             wina nie tylko nieodpowiedniego wychowania, jakie otrzymały w domu na temat
             stworzeń bożych, lecz także warunków, w jakich przyszło im mieć do czynienia
             z końmi po raz pierwszy w ich życiu. Bo co innego oglądać konie zaprzężone do
             dorożki czy wozu albo galopujące przez pole, a zupełnie inną rzeczą jest bycie
             upakowanym w trucku z końmi jako towarzyszami podróży, podczas gdy sam
             truck zachowuje się jak nieosiodłana bestia i cwałuje z dziką szybkością przez
             szosę pełną dołów.
                Jak usilnie Miriam i Malka nie próbowały zachować swojej ludzkiej godności
             w obliczu tych zwierząt, konie odmawiały brania tego pod uwagę i zachowywały
             się względem nich tak, jakby były im równe. Wyrażały te ciągoty poprzez deli-
             katne smyranie dziewcząt po twarzy długimi końskimi ogonami, bądź też rżąc,
             śmiały się do nich całym pyskiem lub szczerzyły do nich wielkie końskie zęby,
             jakby chciały dać im całusa albo wręcz bezwstydnie prowadziły końskie zaloty.
             Przyciskały swoje żebra do delikatnych dziewczęcych postaci, tak że te ledwo
             mogły złapać oddech. Za każdym razem, gdy koński kawaler podnosił jedną ze
             swoich czterech nóg, dwunożne damy chwytały się najwyższej deski z odesko-
             wania paki i zawieszały się na niej, by uniknąć czułego kopnięcia.
                Zarówno Miriam, jak i Malka starały się bardzo, żeby mieć przyjemność z tej
             jazdy. Był ku temu dobry powód. Nie musiały wlec się na piechotę, a dzień był
             słoneczny. Lecz cóż mogły począć? Życie ich nie oszczędzało. Ostatecznie ode-
             tchnęły z ulgą, dopiero gdy truck zatrzymał się na środku drogi. Silnik przestał
             działać. Miriam i Malka miały przerwę na zaczerpnięcie oddechu, podczas gdy
             czekały, aż szofer naprawi awarię. To się jednak nie stało, a w międzyczasie
             zapadł zmrok. Byli trzydzieści kilometrów od Frankfurtu.
                Znów spędziły noc we wsi, tym razem u wojennej wdowy z trójką małych
             dzieci. Oddała im miękkie jak puch łóżko, gdzie w lepszych czasach zwykła sy-
             piać ze swoim mężem. Zbolała i milcząca podała dziewczętom chleb z erzacem
             kawy. Jak na złość, akurat na niej dokonały aktu zemsty. Wyjęły, czy raczej
             wykradły, tej kobiecie z komody kawałek mydła i dwie chustki na głowę, by je
             móc założyć w dalszej drodze otwartymi samochodami. Ta kobieta może sama
             by im to dała, gdyby poprosiły. Lecz proszenie o cokolwiek nawet najlepszego
             z Niemców – to było za dużo.
                                                                                   741
   738   739   740   741   742   743   744   745   746   747   748