Page 739 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 739

wojskowej, żeby ją przywieźć. Trzeba było czekać na niego godzinami. Niecierpliwe,
             niezadowolone przysłuchiwały się nudnemu utyskiwaniu tej starowiny, która nie
             miała odrobiny uroku. Kazały jej podać sobie obfite śniadanie złożone z jajek,
             ogórków i chleba z masłem.
                W porze obiadowej, kiedy szofer nadal się nie pokazywał, postanowiły dłużej
             nie czekać na niego i wyszły na drogę. Znów przyszło im stanąć twarzą w twarz
             z tysiącami ludzi na szosie. Z obu stron zieleniły się pola i lasy, falującymi
             pagórkami sięgając po horyzont – tu i ówdzie z piętrzącymi się fragmentami
             machin wojennych, które wyglądały jak wrośnięte w krajobraz. Wspaniały kraj,
             zamieniony przez jego mieszkańców w międzynarodowy cmentarz. Wędrujący
             Niemcy wyglądali jak duchy prześladowane przez cienie swoich ofiar.
                – Ciekawa jestem, jakiego rodzaju nowe życie wzejdzie na tej oto ziemi –
             odezwała się Miriam i od razu zezłościła się na siebie: – Dlaczego za każdym
             razem, gdy widzę tabuny Niemców, przychodzą mi do głowy złośliwe myśli na
             ich temat? Do diabła! Co to mnie obchodzi? Nie mój kłopot, jaki będzie ich los.
                – Bo to jest twój kłopot – zauważyła Malka.
                Rozległ się warkot trucka, który zatrzymał się koło nich.
                – Ej, Fräulines! 502  – zawołał ktoś. Szofer ich trucka! Rozpogodzone wdrapały
             się na pakę i kontynuowały podróż.
                Nie ujechali pół godziny, jak patrol amerykański zatrzymał wóz i zażądał oka-
             zania Passierscheinen 503 . Malka i Miriam zaopatrzyły się w rodzaj listu po angiel-
             sku, jaki im wydała policja wojskowa w Hanowerze. W liście stało napisane, że te
             oto dwie dziewczyny są dipiskami poszukującymi swoich krewnych, i że w miarę
             możliwości należy im pomóc. Lecz ten dokument widocznie nie obowiązywał
             w amerykańskiej zonie. Nie było im więc dane kontynuowanie wygodnej jazdy
             z podtatusiałym szoferem – musiały powędrować do miasteczka Fitzlar, gdzie
             miały, jak obiecywali im patrolujący, otrzymać odpowiednie dokumenty i pomoc.

                Dzień rozpoczął się źle i tak też się kończył. Minął bez znaczących postępów.
             Wkrótce zapadła noc. Powietrze zrobiło się chłodne, więc wciągnęły na siebie
             żakiety od unrowskich kostiumów. Miasteczko Fitzlar skąpane było w ciemno-
             ściach. Nigdzie nie było widać żadnego człowieka ani policji wojskowej, jak również
             posterunku wojskowego czy światła na ulicach. Można było się przestraszyć.
             Wlókł się człowiek przez obce, ciemne ulice – zmęczony, zagubiony – w tym
             mieście duchów pośrodku krainy niczyjej, nie wiedząc, co począć. Jedna rzecz
             była jasna: tę noc będą musiały spędzić w Fitzlar.
                – Zjedzmy coś – zaproponowała Miriam i zanurzyła rękę w swojej szmacianej
             torbie po kawałek chleba, który wzięły od „czarownicy”. Miriam koniecznie chciała


             502   (niem.) Ej, panienki!

             503   Passiercheinen (niem.) – przepustki.                           737
   734   735   736   737   738   739   740   741   742   743   744