Page 735 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 735

stanie niż płaszcze pozostałych, choć pozbawiony guzików, jak i epoletów. Nie
             odzywał się do żadnego ze swoich współtowarzyszy ani do dwóch dziewcząt
             w unrowskich kostiumach. Stał akurat całkiem blisko i opierał się o fragment
             ściany, oddalony nieco od pozostałych. Nie wyglądał jak aryjczyk, nie był blondy-
             nem, miał czarne włosy i czarne oczy. Jego nieogolona twarz była smagła. Lecz
             najbardziej ta jego smagłość zdawała się wyzierać z oczu: głęboka, otchłanna
             czerń, jak dwie czarne dziury, które wchłoną w siebie wszystko.
                Jak tylko Miriam podniosła głowę znad bloku papieru na swoich kolanach,
             napotkała jego oczy. Nie przestawał gapić się na nią. Nie unikała jego natar-
             czywego wzroku. Dlaczego miałaby go unikać? Nie ma nic na sumieniu. On nie
             uśmiechał się do niej, a ona z pewnością nie uśmiechała się do niego. Jednak
             w jakiś nieokreślony sposób porozumieli się wzrokiem, mimo że ona nie była
             pewna, co takiego komunikowali jedno drugiemu. A że jego gapienie się na nią
             nie ustawało, zaczęła czuć się niekomfortowo. Wyczuwała hipnotyzującą siłę
             tego obcego człowieka. Jakiś niepokój opadał ją za każdym razem, kiedy unosiła
             głowę i napotykała te dwie otchłanne dziury w jego smagłym obliczu. Obezwład-
             niał ją swoją obecnością, swoim nieprzeciętnym wzrostem, swoją postawą i tą
             szczególną atmosferą, jaką roztaczał wokół siebie.
                Może był feldmarszałkiem lub kimś podobnie wysokiej rangi? Niewątpliwie
             nazista. Prawdopodobnie członek SS. Esesmani byli wspaniałymi egzemplarzami
             płci męskiej, mimo że nie zawsze byli dobrymi przedstawicielami czystej rasy
             aryjskiej. Może ten tu, co się na nią gapi, należy do świty Hitlera? Lecz nie to
             rzucało na nią strach. Był to rodzaj zmysłowego drżenia.
                „A co, jeśli podejdzie do mnie i każe mi iść z nim?”. Całym ciałem czuła
             tęsknotę za znalezieniem się w uścisku męskich ramion, tęsknotę tak dawną,
             a tak odnowioną. Otrząsnęła się. Z pewnością odmówiłaby mu, temu naziście,
             mordercy jej narodu. A jednak rozpoznała w sobie ten smak hipnotycznego transu.
             Znała go jeszcze z dzieciństwa, ze spotkań z towarzyszem Kacem. Nie jest już
             dzieckiem. Ma żelazną wolę – wolę, która pomogła jej przeżyć. Oczywiście, że by
             mu odmówiła, choć jej ciało drży, tak on ją pociąga. I, na Boga, on jest podobny
             do Marka! Lecz jest bardziej dojrzały, bardziej męski od Marka, masywniejszy
             i potężniejszy od Marka. Co to za niedorzeczne pomysły nasuwają się jej – gdy
             siedzi tu oto i pisze długi list do Abraszy! Odwróciła się plecami do tego obcego,
             żeby go nie widzieć.
                Malka poszła przynieść skądś butelkę wody, żeby ją zabrać na drogę. Mi-
             riam nie chciała pozwolić jej iść samej, lecz Malka kazała jej zostać. Ma coś do
             przemyślenia, powiedziała. Malka była dokładnie taka sama jak mężczyźni w jej
             rodzinie – uparta. Lecz zarazem wyśmienicie dawała sobie radę, była praktyczna
             i rzeczowa. O wiele bardziej praktyczna i rzeczowa od niej, od Miriam. O Malkę
             nie trzeba było się bać. Można było na niej polegać.
                Lecz kiedy tak patrzyła za Malką, Miriam zdjął strach. Malce ostatnio wróciły
             siły. Odżyła. Pomijając to, że jej twarz wciąż była zbyt blada, stała się pięknością,   733
   730   731   732   733   734   735   736   737   738   739   740