Page 719 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 719

Frejdla-Frida, nasz wróg z obozu w Hummel, która pracowała w majstersztu-
             bie 481  na Baustelle, nadbiega z kuchni, w naszym kierunku. Pomyka obok nas
             środkiem drogi z naręczami pełnymi kartofli. Kiedy tak porusza się naprzód ostat-
             kiem sił, sapiąc głośno – spieszy się do swojej siostry, która czeka niedaleko od
             nas – kilka kartofli wypada jej z rąk i toczy się po drodze. Chcę się rzucić, żeby je
             podnieść – kiedy rozlega się strzał. Salwy następują jedna po drugiej. Biegnący,
             obładowani kartoflami, padają jak snopy na całej drodze. Z rąk Fridy wypadają
             wszystkie kartofle. Ona zakopuje się w ziemię, z rękami rozpostartymi na boki,
             twarz mając zagrzebaną w piasku, jakby dopadła do górskiego źródełka i pragnęła
             zaczerpnąć wody. Zanim dochodzimy do siebie, zlatują się już inni i podnoszą
             rozrzucone kartofle. Widzę, jak Hanka i Sorka nadchodzą z pustymi rękami,
             lecz to nie szkodzi. Wsparte jedna na drugiej, kuśtykając, usuwamy się z drogi.
                 Dłuższe wałęsanie się jest niemożliwe. Nie jadłyśmy i nie piłyśmy – nie wiem,
             jak długo – i najmądrzejsza rzecz to powrót do naszego baraku. Tam nic się nie
             zmieniło, prócz tego, że zwłok, które cały czas między nami leżały, już nie ma.
             Wewnątrz jest o wiele przestronniej. Wyciągamy się na ziemi. Chłodny wiosenny
             wieczór nadciąga, żeby wymazać wspomnienia zadziwiających rzeczy, jakich
             naoglądałyśmy się na zewnątrz. Noc upływa w takim samym delirycznym stanie
             pół snu, pół czuwania, ze świadomością, że obóz jest zaminowany i lada chwila
             może wylecieć w powietrze. Słychać zbliżającą się kanonadę. Front przybliża
             się niewątpliwie do bram Bergen-Belsen. Wśród kobiet z baraku rzadko teraz
             słychać jęk czy westchnienie. Tylko ludzie rozwydrzeni, rozpieszczeni przez życie,
             mogą sobie pozwolić na luksus jęczenia czy wzdychania w takich momentach.
             Kacetników z Bergen-Belsen nawet śmierć od wybuchu nie rozpieszcza.

                Następnego ranka jesteśmy tu nadal. Podnosimy się i z pomocą tej przedziw-
             nej siły woli, która ogarnia nas na chwilę, kuśtykamy na zewnątrz, żeby załatwić
             potrzeby fizjologiczne. Lecz nie jesteśmy w stanie ujść dalej niż do najbliższej
             piramidy zwłok obok baraków. Tam się zatrzymujemy. Poznajemy gliniastą twarz
             Fridy na kupie zwłok. Obok stoi jej siostra, sztywno, bez ruchu, jak skamielina.
             Kiedy widzi, co zamierzamy zrobić, odzywa się:
                – Odsuńcie się trochę dalej.
                Posłuchałyśmy jej. Widzimy obok inną piramidę zwłok. Te piramidy wciąż
             rosną. Balcia chwyta rąbek sukienki martwej kobiety na tej górze, i urywa z nie-
             go kawałek, żeby mieć co podłożyć Malce pod głowę. Następnie słyszymy, że
             odsłonięto rury dawnej latryny. Człapiemy tam. Z rur kapią krople. Woda. Trzeba
             mieć sporo siły, żeby dopchać się do tych rur. Balci jednak udaje się zwilżyć brzeg
             szmaty z sukienki tej martwej kobiety i przetrzeć nią twarz Malki. Zwilża też moją
             twarz. Materiał jest ciepły, zatęchły i drapie skórę.



             481   Majstersztuba ‒ blok nadzorujący pracę więźniów.                717
   714   715   716   717   718   719   720   721   722   723   724