Page 717 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 717

i trzymając się jedna drugiej, podnosimy się w jakiś sposób do pozycji stojącej.
             Balcia i ja trzymamy rozgorączkowaną Malkę pod ramię. Za nami drepczą Hanka
             i Sorka. I w ten sposób my, które dopiero co duchem przekroczyłyśmy próg za-
             głady, przełazimy przez próg na jasną stronę zewnętrzną. Kuśtykając, upadając,
             posuwamy się naprzód popychane misteryjnym dopływem energii. Jak mieszkańcy
             prehistorycznych jaskiń, którzy wyłażą ze swoich nor, żeby zobaczyć, czy burza
             minęła – tak my kręcimy głową we wszystkich kierunkach, wciągamy powietrze
             nosem i nie możemy uwierzyć w to, co podpowiadają nam zmysły.
                Obóz wygląda tak jak zwykle. Niemców nigdzie nie widać. Lecz nas to nie
             przestrasza. Wcześniej też rzadko ich widziałyśmy. Kapo były jedynymi, które
             nami komenderowały.
                Nikt nie zagania nas z powrotem do baraków. Suniemy więc do przodu, coraz
             dalej i dalej od znajomych miejsc, aż docieramy do wielkiego baraku. Ktoś mówi,
             że to jest kuchnia obozowa. Tam dostrzegamy nagle długi rząd strażników. Nasza
             kapo Irka, której nie widziałyśmy w ciągu całego czasu w Bergen-Belsen, pojawia
             się nagle koło nas. Wygląda jak trup, lecz uśmiecha się od ucha do ucha.
                – Wachmani to Węgrzy. Niemcy uciekli! – odzywa się z naciąganym, fałszywie
             brzmiącym zachwytem.
                Nie rozumiemy, z czego ona się cieszy. Co za różnica, kto pilnuje obozu i czyje
             karabiny są w nas wycelowane? W dodatku ci Węgrzy pilnują kuchni, a to ozna-
             cza, że dziś także nie dostaniemy niczego do picia, nie mówiąc już o jedzeniu.
                Tabuny tysięcy kulejących, pełzających szkieletów kobiet i mężczyzn porusza-
             ją się tam i z powrotem między wewnętrznymi ogrodzeniami z drutu. Słowa we
             wszystkich europejskich językach mieszają się w powietrzu. A wszystko patrzy
             tam, w stronę kuchni. Zatrzymujemy się, żeby złapać oddech, i dostrzegamy
             zwyczajny, długi pochód kacetników obwieszonych resztkami więziennych ubrań.
             Ledwo mogą postawić krok – i w ten sposób ciągnie każdy z nich zwłoki po
             ziemi. Jak zaspane mrówki poruszają się małymi kroczkami w kierunku piramid
             trupów. Głowy zwłok podskakują na piasku jak brukiew. Korowody te zatrzymują
             się obok piramid, sprawiając, że rosną one wyżej do niebios. Lub zajmują się
             wznoszeniem nowych stosów zwłok. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz.
             Nie ma granicy między życiem a śmiercią; między tymi dwoma jest tylko drobny
             niuans. Przyglądamy się obojętnie tej scenie. Wygląda normalnie. Scena będąca
             częścią ogólnej panoramy, do której my także należymy. Uzbrojony wachman,
             Węgier czy Niemiec – czy to ważne? – idzie z tyłu za każdym pochodem, i oni
             także, ci strażnicy, są częścią tej panoramy. Oni też są skazani.
                Zauważamy, że zwłoki usuwane są sprzed frontu wszystkich baraków, jak
             również ze środka, a także z piaszczystych dróg, gdzie leżą porozrzucane. Gówno
             zalega jeszcze wszędzie i trzeba uważać, żeby w nie nie wdepnąć. A jednak wi-
             dok przed oczami zaczyna wyglądać schludniej. Odkrywamy, że brama do obozu
             męskiego nie jest pilnowana i stoi otworem. Mężczyźni przełażą na naszą stronę,
             kobiety przedostają się na drugą stronę. Nie słychać żadnych wrzasków, żadnych   715
   712   713   714   715   716   717   718   719   720   721   722