Page 713 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 713

Dialog pomiędzy umierającą matką i córką niesie się ponad naszymi głowa-
             mi, dialog z urywanych słów i półsylab, wiązka ostatnich sygnałów, które biegną
             tam i z powrotem wzdłuż baraku, z jednych ust w kącie do drugich ust w kącie
             przeciwległym – wiązka w sieci rozsupłanych splotów duszy, wiązka, która się
             rwie, rozsupłuje się, żeby już nigdy się nie zawiązać. Ciche echa naszego własne-
             go opuszczenia odzywają się w uszach, w sercach nas, które leżymy na ziemi,
             zatracone w otchłani naszej własnej agonii.
                Od czasu do czasu udaje się pani Moszkowicz wypowiedzieć pełne imię
             córki: „Da-nu-sia…”.
                Dziewczynka pomiaukuje w odpowiedzi: „Nie, nie…”.
                Uparta pani Moszkowicz, która jest w pełni świadoma bliskości Anioła Śmierci,
             wzbudziła, jak się wydaje, szacunek jego majestatu, samej śmierci. Ta obdarza ją
             siłą woli, kosztem marniejącego, lecz wciąż jeszcze żywego ciała; obdarza ją siłą
             nadludzkiej woli. Daje jej zdolność przedłużania finalnej chwili, w oczekiwaniu, że
             ostatnie jej życzenie się spełni: życzenie, żeby zobaczyć raz jeszcze twarz córki.
                Pani Moszkowicz miała jedną przyjemność w życiu, jedzenie, i jedną mi-
             łość – Danusię. Pod każdym innym względem życie w trójnasób ją pokarało.
             Przed wojną, jak Danusia później mi opowiadała, matka jej żyła we własnym
             piekle w luksusie. Później Niemcy kazali jej zapłacić za jej żydostwo, a Żydzi
             kazali jej płacić za bycie żoną żydowskiego zdrajcy. Z jaką satysfakcją przyglą-
             daliśmy się temu, jak sprawiedliwość zostaje wymierzona choć ten jeden raz,
             w przypadku pani Moszkowicz w obozie Hummel! Z przyjemnością patrzyły-
             śmy, jak tłuste ciało tej kobiety stopniowo zapada się i przyjmuje formę, coraz
             bardziej wyraźnie, szkieletu. Miałyśmy frajdę z oglądania, jak ta opływająca
             w dostatki rozkapryszona kobieta macha szuflą na Baustelle; jak wory luźnej
             skóry zwisają u niej niczym trzęsące się wymiona. Zataczałyśmy się ze śmie-
             chu, patrząc, jak żłopie wodnistą zupkę z menażki i jak jej wybałuszone oczy
             lustrują dno naczynia. Kiedy częstowano ją razami, ledwie wzruszało to nasze
             skamieniałe serca. A te dowcipy i powiedzonka, jakie kursowały między nami
             i nas bawiły! Oj, jak naigrywałyśmy się z milczącej dumy matki i córki! One ni-
             gdy nie reagowały na nasze prowokacje, tylko je ignorowały, trzymając dumnie
             uniesioną głowę.
                Teraz pani Moszkowicz kona, i dopiero w tej chwili, kiedy każda z nas jest
             zajęta własną walką o życie, przestajemy jej nienawidzić – i jesteśmy całkowicie
             obojętne na jej los. Życzymy sobie tylko, żeby pospieszyła się z umieraniem,
             tak żeby jej rzężenie i charczenie nie przeszkadzało nam w naszym własnym
             spotkaniu z nadchodzącym końcem.
                 Trwa to może więcej niż dwa dni, aż pani Moszkowicz w końcu wyzionie
             ducha. Dłużej nie może wytrwać w oczekiwaniu na ujrzenie twarzy swojego
             dziecka ostatni raz. Danusia nie wraca do niej. W zasadzie nie zauważamy nic,
             gdy charczenie pani Moszkowicz ustaje.
                                                                                   711
   708   709   710   711   712   713   714   715   716   717   718