Page 683 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 683

niebieska poświata o świcie, w której maszerujemy na placówkę. Zapach doj-
             rzałych owoców unosi się w powietrzu. Ptaki, wstające wcześnie, ćwierkają.
             Szczekają psy. Niebo, wielkie i otwarte, odgrywa dla nas na wschodzie spektakl
             świtania, podczas gdy księżyc i gwiazdy świecą jeszcze ponad naszymi głowami.
                Nasza grupa każdego ranka stara się znaleźć w pierwszym rzędzie kolumny,
             którą maszerujemy do pracy, żeby nie mieć przed oczami rzędów pasiaków; by
             stworzyć złudzenie, że nikt nas nie pilnuje i jesteśmy wolne. Pozwala nam to też
             lepiej widzieć wschód słońca i grę barw oraz formacje chmur na niebie.
                Hanka pociąga kapiącym nosem i za każdym razem powtarza tę samą litanię.
                – Co za kontrast! Piękno natury i brzydota człowieka. Nikt na świecie nie wie
             o tym tak dobrze jak ja.
                Malka zwykle wyskakuje ze swoją własną litanią i mówi:
                – W naturze też jest brzydota. Jedno zwierzę pożera drugie. Ludzkie zwierzę
             różni się od innych zwierząt tylko jednym szczegółem. Czerpie przyjemność
             z zabijania dla samego zabijania. Zabijanie jako rozrywka.
                Również Sorka rzuca banalnym spostrzeżeniem:
                – Ale z drugiej strony, ludzkie zwierzę ma intuicję moralną. Natura nie jest ani
             moralna, ani niemoralna. Człowiek wprowadził do świata poczucie moralności.
                – Idź to powiedz naszym strażnikom! – Śmieję się.
                Powstrzymuję się od brania udziału w tych filozoficznych dyskusjach. Szybko
             mnie irytują. Moje ciało, obezwładnione jeszcze przez sen i głód, jest jak od-
             dzielone od duszy. Prowadzona jakby przez światła jutrzenki, moja dusza błądzi
             pośród mglistych, marzycielskich sfer. Nigdy w życiu nie czułam tajemniczej
             wspaniałości natury tak wyraźnie, jak w tych oto chwilach, a gadanina moich
             towarzyszek zakłóca ich urok.
                Również nasi strażnicy, poza pojedynczym esesmanem, nie są skłonni
             do filozofowania podczas tych porannych marszy. Są pobudzeni. Wyrwani ze
             snu kiedy jeszcze było ciemno, nie wiedzą wciąż dobrze, co zrobić ze swoimi
             prywatnymi troskami, albo z troskami o ojczyznę. Dlatego strząsają senność
             z głów i członków, gimnastykując ręce i nogi. Biją, kopią i ryczą na nas, żebyśmy
             wyprostowały szyk.
                Esesmanka Frau Hammer, korpulentna blondynka, strofuje nas kwaczącym
             głosem i krzyczy, żebyśmy przestały trajkotać jak Żydzi w synagodze. Jest jeszcze
             całkiem młoda, ma ładną krągłą twarz, mlecznobiałą skórę i parę stalowoszarych,
             złych oczu. Szczerze nas nie cierpi; z ciekawością obserwuję, jak iskry nienawiści
             odbijają się w jej stalowych oczach. Nie może się powstrzymać. Widzi w nas nie
             ludzi, ale robaki w ludzkiej formie.
                – Nie łudźcie się – pociesza nas – i nie wmawiajcie sobie, że wyjdziecie stąd
             żywe.
                Pewnego poranka Frau Hammer niespodziewanie wychodzi na przód kolumny
             i zaczyna maszerować obok nas. Jej obecność mi przeszkadza, rzucam jej bokiem
             niezadowolone spojrzenie. Łapie je natychmiast i wymierza mi sążnisty policzek.  681
   678   679   680   681   682   683   684   685   686   687   688