Page 672 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 672

a później pada też w trakcie dnia. Pasiaki, które teraz nosimy, nie są nigdy suche.
           Przesiąknięte słoną wilgocią wydają z siebie brzydki, smrodliwy odór. Kleją się
           do gołej skóry i ziębią nasze ciała. Jedyne pewne znaki dają nam białe mewy,
           przecinające czarne powietrze. Jak białe chorągiewki pokoju przemykają nam
           przed oczami i przypominają, że istnieje coś takiego jak wolność.
             Nie mamy na sobie nic poza tymi wilgotnymi pasiakami, które wiatr nadyma
           jak balony. Próbujemy się zasłaniać, przytrzymując je rękoma przy kolanach,
           tak żeby przenikliwy wiatr nie dobrał się do naszych rozdygotanych ciał. Ledwo
           widzimy jedna drugą, ledwo wyczuwamy swoje sąsiadki w wichrowej zawierusze,
           która przetacza się między nami. Oczy łzawią. Z nosów cieknie. Zimna ślina ka-
           pie z ust. Krople lodowatego deszczu skaczą po naszych ogolonych czaszkach,
           kłując jak igły.
             Tak oto maszerujemy, pięćset kobiet z Łodzi, na miejsce robót. Nasza praca
           polega na ładowaniu ciężkich worków cementu na taczki, którymi transportuje
           się je do torów kolejowych. Pracujemy po dziesięć godzin dziennie. Po czterech
           latach pobytu w getcie i tygodniach spędzonych w Auschwitz, nie starcza nam
           sił, żeby rozgrzać się przy tej harówce.
             Są między nami mądre dziewczyny, do których zalicza się moja grupa.
           Kradniemy puste worki po cemencie, zrobione z grubego papieru, wciągamy je
           pod ubrania i robimy sobie z nich coś w rodzaju bielizny, która zakrywa plecy
           i chroni nas przed zimnem. Przez kilka dni czujemy się jak w raju. Potem straż-
           nicy przyłapują kilka dziewcząt na zbieraniu pustych worków. Odtąd strażnicy
           obmacują nas w drodze powrotnej z pracy. Jak tylko wyczują coś sztywnego
           w dotyku, wymierzają zaraz na miejscu przydział ciosów, nie przerywając marszu.
           Całą noc liżemy rany, rankiem szukamy znów cudownych worków po cemencie,
           a procedura się powtarza.
             Mamy litościwych strażników. Mężczyźni z Wehrmachtu. Nigdy nie karcą nas
           niczym więcej jak tylko uderzeniem. Kiedy nas nie biją, „dotrzymują nam towa-
           rzystwa”. Bez końca opowiadają o tym, jak to nie tak dawno temu Hamburg był
           bombardowany przez trzy dni i trzy noce. Żywo opisują asfalt płonący i topiący
           się pod nogami ludzi, którzy próbowali się ratować. Ubolewają nad kataklizmem,
           jaki spotkał ich wspaniałe miasto rodzinne, jak gdyby chcieli rozmiękczyć nasze
           serca współczuciem i sprawić, że wybaczymy im ciosy, które – z powodów pa-
           triotycznych – zmuszeni są nam wymierzać.
             Dostajemy jeść raz dziennie, po pracy. Menażka zupy i kromka chleba.
           Wypijamy zupę, a kromkę chleba zachowujemy na nadchodzący poranek, żeby
           nie wychodzić na zimno o pustym żołądku. Nocą spanie to nie jest prawdziwe
           spanie. To prędzej stan pomiędzy czuwaniem a drzemką.
             To przez to, że mamy w tym naszym więzieniu złodziei. Szczury. Potwornie duże.
           Przemykają w tę i nazad po drewnianych belkach nad naszymi głowami. Nurkują
           w dół, na prycze, wślizgują się pod worki z sianem i skradają do naszych kromek,
    670    jeżeli nie jesteśmy czujne i ich nie przeganiamy. Kiedyś bałam się najdrobniejszej
   667   668   669   670   671   672   673   674   675   676   677