Page 669 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 669

Jest jeszcze ciemno na dworze, kiedy pewnego ranka budzą nas normalne
             tutaj potworne hałasy i gwizdy, po czym każe nam się natychmiast ustawić w ko-
             lumnę, żeby wymaszerować na plac apelowy. W wilgoci jesiennego dokuczliwego
             deszczyku, ciemną drogą maszerujemy zatem. Apel ciągnie się wiele godzin, jak
             zwykle. W czasie, gdy nocne ciemności wraz z deszczem, który wydaje się czar-
             ny, rozpływają się w powietrzu, krople stają się szare i kryształowo przejrzyste.
                Ku naszemu zaskoczeniu i wielkiemu przerażeniu, widzimy, że nasza kolumna
             z placu apelowego nie zostaje zaprowadzona z powrotem do baraku, ale wiedzie
             się ją w przeciwnym kierunku, tą drogą, która jest nam znana. Obręcz, która
             wciąż uciska serce, zacieśnia się jeszcze mocniej. W świetle poruszających
             się reflektorów na strażnicach i w szarości wilgotnego blasku nadchodzącego
             dnia, pławiącego się przed naszymi oczami na podwójnym drucie kolczastym,
             rozpoznajemy bramę, przez którą weszłyśmy do obozu. Nasza kolumna zbliża
             się tam przy akompaniamencie gwizdów i wrzasków kapo.
                Przychodzimy do końca błotnisto-piaszczystej drogi, prowadzącej do bramy.
             Słyszę skrzeczący, tępy dźwięk za sobą. Odwracam głowę i widzę kobietę zaraz
             za mną, wyrywającą się z szeregu i tanecznym krokiem pomykającą w stronę
             drutów kolczastych pod napięciem. I oto przypada do nich. W świetle reflektora
             ze strażnicy widzę dwa rozciągnięte ramiona, ukrzyżowane ciało – wybicie, rzuca
             się, krótkie drżenie na drutach. Cisza. Koniec. Tak oto triumfalnie Sonia wybra-
             ła wolność. Nie pozwoliła, aby Niemcy decydowali o jej losie i wybrała śmierć
             z własnej woli – w tym momencie, który ona sama ustaliła.

                Znowu jesteśmy na rampie stacji kolejowej. Wagony bydlęce z otwartymi
             drzwiami czekają na nas. Kapo wydają rozkaz wspinać się do wagonów, sie-
             demdziesiąt kobiet do każdego. Blondyna ze zgrają pomocnic biega od jedne-
             go wagonu do drugiego, od jednych drzwi do następnych i pomaga kobietom
             wdrapywać się. Energicznymi ruchami komenderuje i zaprowadza porządek
             w środku. Nam w wagonie przypomina ona dyrygenta z orkiestrą, której mo-
             żemy zobaczyć tylko torsy. Blondyna jest spokojna jak zawsze, nie wrzeszczy.
             Jest nawet w stanie przyjacielsko i z szacunkiem zwracać się do nas, prawie
             z podziwem i zazdrością.
                Na platformie stoi grupa przemokniętych esesmanów, ubranych w czarne
             płaszcze przeciwdeszczowe, z postawionymi kołnierzami. Przecierają z oczu sen
             i siąpiący deszcz, albo zacierają dłonie w rękawiczkach i patrzą, jak ładuje się
             „towar” do wagonów.
                W drzwiach naszego wagonu znowu pojawia się głowa blondyny. Woła do
             nas niemal z czułością: „Banda szczęśliwych suk!”. Wymachuje do nas pejczem
             i robi grymas na „do widzenia”. Jedna z kobiet łapie ją za rękę i błaga, aby
             powiedziała, gdzie wysyłają nasz transport. Ale blondyna wyrywa rękę i zni-
             ka nam z oczu. Zamiast szaro-białych pasów jej ubrania, widzimy teraz tylko
             szare pasma deszczu.                                                 667
   664   665   666   667   668   669   670   671   672   673   674