Page 664 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 664
Malka nie może znieść tego, jak jej mama broni tej blondyny.
– Powinno się przeprosić zwierzęta za porównywanie ich do takiej bestii,
jaką jest ta blondyna. Zwierzęta nie czerpią żadnej przyjemności z zadawania
cierpienia innym. Niemcy mają z tego przyjemność, ale ta blondyna jest gorsza
od Niemców, ponieważ ona im pomaga. Nie powiesz mi chyba, mamo, że mo-
głabyś zostać kapo.
– Tego, widzisz, nie wiem – żartuje Balcia. – Praca ponad siły, ciągłe wy-
machiwanie rękami i nogami, policzkowanie, kopanie – to nie jest łatwy fach.
Choć normalni ludzie nie mogliby zasnąć w takim baraku, szybko przywy-
kłyśmy do niego. Następnego dnia przestaje nam przeszkadzać wrzask kapo
i ich pomocnic, nie czujemy już stłoczenia i okropnego smrodu. W przedpołu-
dniowych godzinach zapadamy w niespokojny sen, ale zmysły pozostają czujne.
Sen nie trwa jednak długo. Szybko wyrywa się nas z tej wytęsknionej chwili
zapomnienia.
Kapo i ich pomocnice robią taki harmider, że można ogłuchnąć. Przychodzi
moment dzielenia pysznej, śmierdzącej, wodnistej zupy, pełnej włosów i brudów.
Trzeba było wypełznąć z nor i ustawić się w rzędzie. Piątkami trzeba podejść
z jedną miską na zupę do kotła. Napełnioną miskę niesie się z powrotem do
nory, siada się z podciągniętymi kolanami, a miska zaczyna wędrować z rąk do
rąk. Siedząc tak, jak rodzina małp, liczymy każdą łyżkę zupy, którą każda z nas
połyka, żeby każdemu przypadła taka sama porcja. Sonia nie jest z nami, tylko
w innej piątce. Widocznie postanowiła nie mieć z nami żadnych kontaktów. Po
wylizaniu do ostatniej kropli zupy z miski i łyżki, uczta została zakończona dla
wszystkich poza tymi kobietami, które zyskały łaskę tej z końca baraku i został
im przydzielony zaszczyt wyskrobania kotłów i wylizania ich.
Ponownie zapadamy w drzemkę, gdy znowu każe nam się wyłazić z nor,
wybiec na zewnątrz i ustawić się w kolumnie przed barakiem. Niczym batalia
lunatyków maszerujemy szeroką, piaszczystą drogą między barakami. Przez
otwarte drzwi baraków widzimy jeden rząd nad drugim uniesionych ogolonych
głów, sterczących nad pryczami. Po drodze spotykamy kolumnę chudych jak
szkielety kobiet, które maszerują w przeciwnym kierunku. Ledwo trzymają
się na nogach; „muzułmanki”, które wyglądają tysiąc razy gorzej niż my, za-
pewne weteranki Birkenau. Dają nam znaki oczami, głowami, rękami. Poru-
szają ustami, próbując nas o coś pytać, czy coś przekazać. Ale my jesteśmy
jeszcze zielone i nie rozumiemy, czego od nas chcą. Przykazano nam, żeby-
śmy się po drodze nie ważyły odzywać do kogokolwiek słowem, a my gorliwie
spełniamy rozkaz.
Przybywszy do latryn, każda z nas ma dwie minuty, aby załatwić potrzeby
fizjologiczne i wykonać wieczorną toaletę, to znaczy zwilżyć sobie ręce pa-
roma kroplami wody, która sączy się z rury w baraku z latrynami. Masywna
dziewczyna, która jest nadzorczynią latryn, uzbrojona w miotłę, zachowuje
662 się, jakby była wartowniczką skarbca. Patrzy uważnie, czy wypełniamy rytuał