Page 655 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 655

niego. Nie możemy jednak patrzeć w jego kierunku. Zajęło ono bowiem pozycję
             dokładnie za szyją komina i wydobywający się z niego dym zdaje się gładzić
             słońce. Lgnie do jego świetlistej twarzy czarnym jak węgiel welonem. Iskry, które
             wystrzeliwują z komina w niebo, lśnią w promieniach słonecznych jak klejnoty.
             Jest coś ohydnego w tym widoku słońca przyciemnionego dymem. Kobiety
             z tłumu mówią, że to jest komin piekarni obozowej, mi się jednak wydaje, choć
             nikt nam tego nie powiedział, że ten ohydny swąd, który stoi w powietrzu, jest
             swędem ludzkiego mięsa i ludzkich włosów. Lepiej więc dla nas koncentrować
             wzrok na przeciwnej stronie nieba.
                Potem, kiedy powietrze stygnie, ta przeciwległa część nieba pokrywa się
             chmurami, które napływają z przeciwka. Zaczynamy szukać trochę rozgrzewki
             i zmieniamy pozycję siedzącą. W ten sposób znowu w oczy rzuca nam się oszpe-
             cone słońce i komin, który po drugiej stronie płotu bucha płomiennymi kłębami
             dymu. To jest najjaśniejszy i najgorętszy zakątek nieba.
                Oswajam się z tym brzydkim słońcem. Kiedy zachodzi, wydaje się spuszczać
             po szyi komina. Jeszcze daje światło i w jego blasku skąpane są rzędy drutów
             kolczastych, barwiąc się purpurowo. Opromienia węzły na drutach krwistą po-
             światą. Całe zachodnie niebo wygląda jak morze krwi. A z drugiej strony nieba
             nadciągają pomału ciemne chmury. W końcu wpełzają one na morze czerwieni.
             Przykrywają rozpaloną głowę słońca jak czarny całun zwłoki.
                Gryzący wiatr zrywa się, unosząc z ziemi kurz. Z dziką zawziętością hula nad
             polami. Fałdy drobnego piasku otwierają się niczym wachlarze, gdy on wiruje
             w szaleńczej rozpuście. Skacze na druty, a potem spuszcza się na ziemię, gdzie my
             siedzimy. Wyprawia wężowy taniec brzucha. Unosi tumany piachu i kręci nimi jak
             drejdlami 446  wokół nas. Pokrywa nasze głowy i plecy ziarenkami piachu i kurzem.
                Kontur komina widoczny jest jak przez mgłę. Staje się wysokim ciemnym cie-
             niem. Jego dym zgrywa się teraz perfekcyjnie z czarnymi rzednącymi chmurami
             i rozprasza się w nich. Tylko iskry, jak strumienie gwiazd, które wypluwa komin,
             niosą niewypowiedzianą wiadomość do niebios.
                Nie płaczemy. Jeśli któraś z nas ociera oczy, to po to, żeby pozbyć się gry-
             zącego piachu. Żadna z nas nie daje wypowiedzieć ustom tego ogromu myśli,
             które nie przestają ani na sekundę pędzić w naszych głowach. Jak na przykład:
             że ziemia pod nami jest twarda i gniecie nasze wystające kości – chociaż nie
             możemy nabrać ani siebie, ani innych. Wiemy, że nasze mamy, ojcowie, dziadko-
             wie, dzieci, siostry, bracia, najdrożsi nam ludzie, w tym momencie – na naszych
             oczach – unoszą się do nieba w tym oto mglistym słupie ognia i dymu. Czy i my
             czekamy tu w polu na naszą kolej przemiany w dym?
                Łachmany chmur rozrzucone po niebie przyjmują rozmaite formy twarzy, człon-
             ków kobiet, mężczyzn i dzieci. Rozwiane brody. Falujące warkocze. Uśmiechnięte



             446   Drejdl (jid.) – tradycyjny bączek używany do gry w czasie święta Chanuki.  653
   650   651   652   653   654   655   656   657   658   659   660