Page 652 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 652

Balci i zwracam się do niej „mamusiu”, tak jak Sorka i Hanka ją nazywają. A jeśli
           któraś z nich pogładzi mnie ze współczuciem czy popatrzy mi w oczy wzrokiem
           pełnym troski, odpowiadam im milcząco wdzięcznym spojrzeniem. Tak jest lżej.
           Nie potrzebuję do tego być obecna myślami. Wolę być wewnętrznie nieobecna
           i wyglądać, jakby wszystko miało pójść gładko. Jaki jest sens buntować się w tak
           głupi sposób jak Sonia? Czemu nie zostawić jej w spokoju?
             Sonia krzyczy na Hankę. Niezrozumiałe dźwięki wydobywają się z jej otwartych,
           ociekających ust. Głos zostaje przytłumiony przez pomruk prysznicy, przez wodę,
           która zalewa jej głowę i spływa z niej. Daje Hance szturchańca. Ta poślizgnęła
           się, ale nie upada. Podchodzi do nas i prosi, abyśmy pomogły jej uspokoić Sonię.
             Balcia wzrusza ramionami.
             – Ona nie może na mnie patrzeć – mówi, jakby chciała usprawiedliwić swoją
           pasywność wobec Soni.
             – Zostawcie ją w spokoju! – krzyczę. Chcę je powstrzymać i idę za nimi
           małymi, ostrożnymi kroczkami poprzez kurtyny spadających strumieni, poprzez
           rozdygotane powietrze i poprzez mgłę, która wygląda jak para, a jest oparem
           zimnej wody. Ale kiedy zatrzymałyśmy się, Sonia zniknęła nam z oczu. Szukały-
           śmy jej wokół, próbując wychwycić ją wzrokiem w masie nagich ciał i ogolonych
           głów, jednak wszystkie kobiety wyglądały tak samo. Próbowałyśmy rozpoznać
           ją po ciemnoniebieskim cieniu, który pozostał na jej wygolonej czaszce, po gra-
           cji ruchów jej ciała, ciała tancerki, po zgrabności jej kończyn, czy po pięknym
           kształcie jej piersi, ale bezskutecznie.
             Nagle potop urywa się. W tym samym momencie drzwi się otwierają i ataku-
           je nas przerażający wiatr. Dreszcz przebiega ciała. Nie ma potrzeby, aby kapo
           powtarzała dwa razy rozkaz opuszczenia łaźni.
             W pomieszczeniu, w którym zostawiłyśmy nasze rzeczy, znalazłyśmy jedynie
           górę szmat, w które mamy się wytrzeć. Druga góra szmat do ubrania znajduje
           się obok, a przy niej góra butów. Kapo rozdzielają je, nie zważając na rozmiar
           odzieży czy obuwia.
             Ubrane w tę oto odzież niedopasowaną wielkością ani krojem wygania się
           nas na dwór. Mijamy barak, w którym przez otwarte okno widzimy kapo z dzi-
           wacznym narzędziem w ręce – rodzajem stilusa 444  z metalową nitką na szpicu.
           Obce ogolone kobiety, które zapewne przyszły z innej łaźni, stoją w środku
           w szeregu. Od razu rozumiemy, że numery na blaszkach, które wiszą na ich
           szyjach, będą wytatuowane na ich ramionach. Kłujące, palące numery. Te oto
           śmieszne cyferki niczym dziecięce zabawki staną się częścią kobiecych ciał
           do końca ich dni.
             Zamiast wprowadzić nas do tego baraku, ustawia się nas w kolumnie po pięć
           osób w rzędzie i odprawia. Zaniepokojone dopytujemy się, czemu odmawia się


    650    444   Stilus (łac.) – rylec.
   647   648   649   650   651   652   653   654   655   656   657