Page 654 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 654

– Taki rozkaz – odpowiada krótko kapo.
             – To dla nas dobrze czy źle? – pyta inna.
             – Bardzo źle! – Blondyna traci już cierpliwość. – A jeśli nie przyspieszycie
           tego marszu, to będzie jeszcze gorzej!
             Przyspieszamy, ale wciąż odwracamy głowy do tyłu. Nasz wzrok wędruje
           w stronę ciągu baraków. Wyrównujemy i maszerujemy szybkim krokiem, na
           sercu zrobiło się jakoś lżej.
             Balcia dostrzega Sonię maszerującą kilka rzędów przed nami. Od tej pory
           nie spuszczamy jej z oczu.

             Baraki. Baraki. Baraki. Niczym namioty na pustyni. Między nimi rozrzucone
           piaszczyste ścieżki. Z przodu każdego baraku: dwie kapo na warcie. Otwarte
           drzwi do baraków ukazują mroczne wnętrza z punktami żółtawych głów, które
           ułożone w rzędach wyglądają niczym kapusta, jedna za drugą, jedna nad drugą.
             Puste piaszczyste ścieżki są pełne rojących się much. Mdławy, słodkawy fetor
           przenika powietrze. Jest sierpień. Gdzieś tam lasy i parki wachlują rozgrzaną
           ziemię zielonymi wachlarzami. Marzyć o zielonym kolorze, jedynie marzyć, tutaj
           wygląda na szaleństwo.
             Kolumna, która przesuwała się naprzód paralelnie do naszej, znika za rzędem
           baraków. Kapo, która maszeruje obok nas, pokazuje na podwójną sieć drutów,
           które ciągną się w przestrzeni między barakami. Informuje nas:
             – Druty są pod napięciem. Jeśli śpieszno wam na tamten świat, najprościej
           pozbawić się życia przez ruszanie tych drutów.
             Ciężko powiedzieć, jak długo ciągnie się nasz marsz. Czas znowu uzyskuje
           inną miarę. W końcu nasze stado dociera na łąkę, którą stanowi pusta przestrzeń,
           otoczona podwójnym drutem kolczastym. Setki kobiet zostały tu już zgromadzone.
           Wszystkie siedzą na ziemi. Nam też każe się usiąść. Opuszczamy się na ziemię
           i siedzimy tak, oparte plecami jedna o drugą.
             Najbardziej dopasowane plecy do moich należą do Soni. Z nią mam teraz
           najbliższy kontakt. Ale sercem jest mi teraz ona najdalsza. Może dlatego, że
           dystans między dwojgiem załamanych ludzi jest ogromny. A może dlatego, że
           obie byłyśmy tancerkami, wykonywałyśmy profesję, która w obecnych warunkach
           brzmi jak żart. Właśnie z powodu naszego podobieństwa, Sonię i mnie nie łączy
           teraz żadna relacja.
             W ogóle unikamy siebie wzrokiem. Unikamy też patrzenia na ogrodzenie
           z drutu kolczastego, czy na dymiący komin, który tutaj rzuca się w oczy. Jego
           masywna forma sterczy pomiędzy płaskimi powierzchniami, niczym jedyny ząb.
           Najlepszą rzeczą jest wpatrywać się w ogromną przestrzeń nieba, rozciągającą
           się nad głowami. Jest sierpień. Ale nie widzimy żadnego ptaka, nawet żadnego
           motyla. Widać tylko owady, chmary czarnych much.
             Słońce nawet na moment nie przestaje świecić w tym naszym pierwszym
    652    dniu w Auschwitz. Do tej chwili nie zauważałyśmy go. Teraz mamy dużo czasu dla
   649   650   651   652   653   654   655   656   657   658   659