Page 650 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 650

Jestem tak samo przerażona jak inne kobiety, a przecież jednocześnie je-
           stem obojętna, jakby chodziło o życie kogoś innego, a nie moje, kogoś, kto ma
           tylko mglisty związek ze mną. Wszystko słyszę, wszystko widzę, a nie ma mnie
           tu. Malka coś mówi do mnie i muszę uczynić wielki wysiłek, aby ją zrozumieć.
             – Nie widzę w tym sensu – mówi Malka – w daniu nam tych blaszek z nume-
           rami na szyje, w tym goleniu głów, jeśli zamierzaliby…
             Zdesperowana kobieta dosłyszała słowa Malki i woła:
             – Może one dały nam te blaszki i ogoliły nam głowy z tego samego powodu,
           dla którego powieszono tu tę tabliczkę z napisem „Łaźnia”: żebyśmy się nie
           buntowały.
             Rozchodzi się ciężkie skrzypienie i drzwi łaźni otwierają się przed nami. Bezwol-
           nie, trzęsąc się i tuląc do siebie, pchamy się do środka, nikt się nie przeciwstawia.
           Przeciwnie, wygląda to tak, jakby po początkowym wahaniu każda chciała teraz
           wejść pierwsza. Ładujemy się do dużego pomieszczenia z ławkami wzdłuż ścian.
             – Rozbierać się! – rozkazują kapo. Ze wstrzymanym oddechem kobiety gapią
           się na siebie, ich oczy krzyczą alarmująco. – Rozbierać się! – powtarza kapo
           rozkaz.
             Nie ma innego wyjścia, jak go wykonać. Drżące dłonie dotykają ciała, szukając
           guzików. Długo to nie trwa i pomieszczenie rozświetla się jasnym blaskiem białej
           skóry, każde kościste ciało z blaszką zwisającą u szyi. Zostają rozdane szare,
           szorstkie kawałki mydła.
             – Oni dają też mydło – jęczy słabym głosem dobrze poinformowana dziewczyna.
             Zęby jej szczękają. Kobiety chwieją się na nogach, jakby powstrzymywały
           się od upadku. Rzeczywiście jest parę kobiet, które padły jak ciężkie wory na
           podłogę. Nikt nie ogląda się na nie. Zostają z tyłu, podczas gdy reszta z nas
           zostaje zagnana do korytarza o szarych, kamiennych ścianach. Wchodzimy do
           dziwnego pomieszczenia bez okien. Drzwi za nami zostają zaryglowane. Szare
           kamienie pod naszymi stopami, szare kamienne ściany wokół nas, a nad nami
           – przyczepiona do sufitu sieć cienkich rurek z okrągłymi talerzykami pełnymi
           dziurek. Te talerzyki z dziurkami hipnotyzują nas. Z zadartymi głowami wpatru-
           jemy się w nie. Czy wydostaje się z nich coś, coś niewidocznego, jak na przykład
           – gaz? Tak, to on! Wyczuwa się go nozdrzami! Oddech wstrzymany w klatce
           piersiowej, uwiązł w gardle. Pary wybałuszonych oczu skaczą po suficie, ścia-
           nach i spotykają się z innymi parami oczu, zderzenie zrezygnowanych spojrzeń,
           nie ma ucieczki.
             – Ratunku!
             – Boże miłosierny! – chóralny jęk wyrywa się z gardeł.
             – Mamo… – piszczy ktoś.
             – Boże… – nie przestają wołać inne.
             Ale większość z nas jest za bardzo skamieniała, aby wydać jakikolwiek dźwięk
           z ust. Potem wszystko zaczyna szumieć. Wzrok zastyga. Głowy nie są już zadar-
    648    te do góry. Plecy prostują się. Pewien rodzaj przypływu nagłej dumy, uczucie
   645   646   647   648   649   650   651   652   653   654   655