Page 647 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 647

Kobiety z naszej kolumny wyjmują kawałki chleba, które trzymały pod pa-
             chą i wpatrują się w nie. Wielkimi gryzami pośpiesznie napychają nimi usta.
             Ileż to razy w ciągu ostatnich czterech lat modliły się, aby utracić apetyt i nie
             czuć dokuczliwego głodu! A teraz nadszedł taki moment. Jest się przepeł-
             nionym po brzegi, zaspokojonym innym głodem – za dziećmi, które dopie-
             ro co zostały wyrwane z ich ramion, głodem za mężami, rodzicami. Jest się
             przepełnionym przywiązaniem do własnego życia. Horror dopiero co zaszłych
             zdarzeń niczym chloroform ucisza tęsknotę pustych żołądków za chlebem.
             Ściska mi gardło.
                Tak odbywamy ucztę, wciskając w siebie chleb, napychając sobie usta wiel-
             kimi, suchymi kęsami. Niech przynajmniej ten skarb nie zmarnuje się, miejmy
             choć taki przywilej. Połyka się te suche, niepogryzione kęsy, jakby były one
             kawałkami suchej gliny.
                Energiczne kapo nie przestają nas musztrować i nie zostawiają nas w spokoju
             nawet na minutę. Pada rozkaz ustawienia się po pięć w rzędzie. Liczą nasze
             głowy, wypychają jedną kobietę do przodu, pozostałe do tyłu. W końcu prowadzą
             nas do najbliższego baraku.
                Ledwo zdążyłyśmy się rozejrzeć w środku, a już rzucone jesteśmy w młyn
             gorączkowych czynności. Tu kapo uwijają się jak prawdziwe diablice. Poganiają
             nas, aby ustawić się w pojedynczych rzędach. Niektóre rzędy kończą się przy
             stołach, których wiele stoi wzdłuż ściany tego wielkiego baraku. Kapo siedzą
             przy stołach i piszą coś na długich zwitkach papieru. Tylko na chwilę podnoszą
             głowy, mierząc wzrokiem stojące przed nimi po drugiej stronie stołu kobiety,
             wciąż wypatrując znajomych twarzy.
                Balcia łapie Malkę za jedną rękę, mnie za drugą i woła Sonię, aby stanęła
             w rzędzie za nami. Ale Sonia, która wygląda na całkowicie ogłuszoną, trzyma
             się od nas z daleka. Gapi się w daleki punkt gdzieś na ścianie i pozwala się
             wepchnąć do innego rzędu. Sorka i Hanka też zostają rozdzielone przez kapo
             i każda stoi w innym rzędzie. Wypatrują siebie załamane. Kto wie, może te oto
             rzędy są decydujące dla wyroku, kto będzie razem z kim. W końcu zbiera w sobie
             siły i przepycha się do Hanki.
                Kapo za stołami zapisują nazwisko każdej kobiety. W ciszy tej wielkiej hali
             słyszy się jedynie krótkie rzeczowe pytania kapo i odpowiedzi, które kobiety
             zdołają wybełkotać. Imiona… imiona… imiona. Zostają tu wypowiedziane po raz
             ostatni. Tu są pogrzebane w zwojach białego papieru – i każda kobieta otrzymuje
             blaszkę naciągniętą na sznurek z wygrawerowanym numerem. Kapo każą nam
             od razu przyozdobić się w ten oto naszyjnik.
                – Jeśli zgubicie tę zawieszkę – ostrzega nas jedna z kapo – możecie równie
             dobrze uważać się za umarłe.
                Znowu spędzają nas razem. Spuszczonym wzrokiem patrzymy na zawieszki
             i na umieszczone na nich numery, mrugając do siebie ironicznie. Wydaje się,
             jakby kapo były dziećmi, które obdarowały nas tymi oto cackami, abyśmy się   645
   642   643   644   645   646   647   648   649   650   651   652