Page 631 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 631

Znajdujemy się w sytuacji, kiedy okazanie bezradności łatwo może stać się
             słabym punktem i to jest niebezpieczne.
                Sorka przeżuwa swój kawałek chleba, a ja przeżuwam mój. Nagle słyszę,
             jak mówi do mnie:
                – Nie masz pojęcia, Miriam, jak ja żałuję, że zmarnowałam tyle czasu na
             rozpacz i cierpienie, które nie miały żadnej konkretnej przyczyny. Śmierć czyhała
             w każdym zakątku getta, a ja tęskniłam do niej, jakbym była jakąś rozpuszczoną,
             romantyczną arystokratką. Prawdopodobnie czerpałam z tego przyjemność. Teraz,
             po tym, co wydarzyło się z moim tatą, nie mogę sobie wybaczyć. W końcu się
             przebudziłam. – Łzy skapują na jej kawałek chleba. – Mam nadzieję, że gdzieś
             spotkam się z Mendlem… Nie pożegnaliśmy się. On i jego rodzina zostali zabrani
             tak niespodziewanie. – Nagle mówi: – Myślę o Bogu. Musi istnieć Bóg. Myśl o nim
             nie daje mi spokoju. Przepala mnie niczym oczyszczający ogień. Niewiarygodne.
             Jak do tego dochodzę? Może zostanie mi teraz podarowana szansa – dar wiary –
             możliwość wierzenia w wielkiego Wszechogarniającego, który jest wszędzie i we
             mnie również. Ta oto noc i wszystko, co przeżywamy w tych godzinach – może
             jest to pęknięcie w strukturze tajemnicy, żebyśmy mogli Go zobaczyć jak światło
             pośród ciemności. Jeśli posiada się umiejętność dostrzeżenia Go, wszystko staje
             się proste. Ufa się Mu, Jemu – który jest twoim prawdziwym „ja”. Śmierć przestaje
             istnieć. Czuję się odważna… Ale i przestraszona…Tak, bardzo przestraszona.
                Jest jakieś podobieństwo w szaleństwie was obojga, Abraszo.
                Noc. Odór przelewającego się wiadra w kącie wagonu miesza się z zapachem
             wiatru, który wdziera się przez zakratowane okno i wypełnia nozdrza aromatem
             dojrzałych owoców, siana i więdnących liści. Chwile przytomności w roztrzęsionym
             wagonie. Otępienie ciała i umysłu przetkane ciągłym gwizdem lokomotywy i jej
             dymiącym sapaniem. Rozkołysane rytmicznie ciała. Jęki. Płacz dzieci i skargi
             recytujących psalmy ust, które ani na chwilę nie przestają się poruszać. Stary
             zegarmistrz popłakuje nieustannie.
                Kobiecy krzyk przeszywa powietrze niczym krzyk drapieżnego ptaka. Jakaś
             kobieta wypluwa z siebie w noc potok przekleństw.
                – Niech będzie przeklęty dzień, w którym się urodziłam! Niech będzie przeklęty
             dzień, w którym wydałam na świat moje dzieci! – Jej wrzask staje się sygnałem
             dla innych matek, by wybuchnąć lamentem.
                – Słuchajcie tylko, słuchajcie tylko, ludzie! – woła spazmatycznie kobieta. –
             Koła tego pociągu miażdżą moje serce!
                Atak histerii. Kobiety spazmują, załamują ręce, wyłamują palce lub obejmują
             i przyciskają do obwisłych piersi półśpiące dzieci. Ojcowie, otępiali, oszołomieni,
             mamroczą bezradnie do kobiet lub krzyczą na nie i powstrzymują się z całych
             sił od przyłączenia się do ich zawodzenia.
                Wierka. Podobnie jak z pozostałą częścią mojej rodziny, nie jestem w stanie
             zamienić z nią ani słowa. Teraz widzę, jak wyrywa się z ramion Icchoka i razem
             z Malką przysuwa się do rozkrzyczanych kobiet. W dwójkę próbują je uspokoić.   629
   626   627   628   629   630   631   632   633   634   635   636