Page 629 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 629

co znowu powiesz, odwracam się do Ciebie plecami. Jestem przekonana, że
             postradałeś zmysły.
                Noc w bydlęcym wagonie rozgorączkowanego pociągu. Ciała toną w ciemności.
             Nie mam ochoty przytulić się do rodziców. Oparci o siebie trzymają śpiącego Nońka
             na swoich kolanach. Zostaję przy Marku z głową opartą o jego kolano. Twarz Marka
             błyszczy nade mną niczym księżyc. Ale przy nim również nie mogę znaleźć chwili
             spokoju. Przez ostatnie dni w kryjówce popadł w przygnębienie, a teraz jest w jeszcze
             gorszym stanie. Zawsze był boleśnie poważny pod fasadą dobrego nastroju i poczu-
             cia humoru. Jednak ze mną często bywał autentycznie wesoły, gotowy do śmiechu.
             Jego szarobrązowe oczy otoczone czarnymi rzęsami przybierały czasami aksamitny,
             miękki wyraz, albo rozbłyskały światłem niczym elektryczne lampki. Potrafił nagle
             zacząć wyśpiewywać mi błazeńskie serenady, albo wyprawiał umysłowe akrobacje,
             żeby wykazać się swoimi zdolnościami, lub też opowiadał mi jakieś niedorzeczne
             historie. Ze mną zawsze był gotów do zabawy, do przeżywania radości.
                W wagonie był z początku bardzo czuły i troskliwy. Później jednak, kiedy
             godziny tej szaleńczej podróży powoli mijały, gaśnie ciepły blask w jego oczach
             i wyraz gniewu maluje się na jego twarzy. I, Boże, jaki jest milczący! Jednak nagle,
             pośród głębokiej ciemności, rozwiązuje mu się język i zaczyna mówić dokładnie
             jak Ty, ze wszystkich rzeczy na świecie – akurat o śmierci!
                Proszę go:
                – Nie teraz, nie tutaj.
                Wykrzywia twarz w złym uśmiechu i odpowiada mi ironicznie:
                – Masz rację. Najlepiej mówić o śmierci wtedy, kiedy nie jest się przez nią
             zagrożonym, albo gdy ma się możliwość uratowania życia. Wówczas można
             rozprawiać bardzo głęboko i poetycko na ten temat, a nawet czerpać z tego
             wielką przyjemność. – Wskazuje podbródkiem na Gabiego. – Byłem ciekawy,
             dlaczego on nie okazuje ani śladu strachu. Może czuje powiew wolności, tylko
             z tego powodu, że wyszliśmy z getta. Ale jak może on, ten mędrzec, poddawać
             się iluzji? Jak może być takim idiotą i odgrywać nieustraszonego?
                – A Malka? – pytam. – Jest dokładnie taka jak Gabi. Może dlatego, że myślą
             o sobie samych mniej niż ty i ja, są tacy silni. I nie oszukujmy się – nawet ci,
             którzy mają najczarniejsze myśli, używają ich jak zaklęcia, żeby wydarzyło się
             coś dokładnie przeciwnego. Nikt, ani jeden z nas tutaj, nie stracił nadziei, czy
             słyszysz, Marku?
                I oto znowu jesteś obok mnie, Abraszo. Szepczesz mi do ucha Twoim zwykłym
             głosem, że czujesz się dużo lepiej, i że wszystko, co powiedziałeś mi chwilę temu,
             było reakcją na piekielną atmosferę w wagonie i skutkiem twojego kompletnego
             oderwania od życia.
                – Powinienem czuć się szczęśliwy – mówisz – że nie ma tu ze mną ani żony,
             ani dzieci, żadnego ojca czy matki. Jednak czuję się jak przeklęty, rozumiesz,
             Miriam? Nie ma sensu prosić cię, żebyś zapomniała, co powiedziałem ci wcze-
             śniej. Proszę cię tylko, żebyś mi przebaczyła.                       627
   624   625   626   627   628   629   630   631   632   633   634