Page 628 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 628

Teraz, w wagonie bydlęcym, cytuję dla Ciebie te słowa. Nagle przyciskasz się
           do mnie i zaczynasz szeptać mi do ucha dziwnym głosem. Mówisz, iż wszystkie
           definicje miłości są nic niewarte i nie chodzi Ci w żadnym razie o to, by definio-
           wać Twoje uczucia do mnie, lecz że zawsze mnie pożądałeś, a teraz pragniesz
           mnie jeszcze bardziej, z pożerającą pasją. Patrzę na Ciebie. Wyglądasz, jakbyś
           był pijany albo bliski ataku szaleństwa. Szukam mego odbicia w Twoich oczach
           i nie znajduję go. Twoje słowa płoną mi w uszach.
             – Nie myśl – mówisz – że nie zdaję sobie sprawy z tego, co się ze mną dzieje.
           Moje przywiązanie do ciebie jest najostrzejszą formą mojego przywiązania do
           życia. Twój obraz, który noszę przed moimi oczami, jest tarczą chroniącą mnie od
           strachu przed śmiercią. Nie ma we mnie strachu, który równocześnie nie byłby
           strachem o twój los. Wiem, że wszystko stracone. Wiedziałem to już od długiego
           czasu. Koniec już nadszedł i to, czego teraz doświadczamy, to jutrzejszy dzień,
           który już trwa. Nic więcej nie jest dla mnie ważne – poza twoim bezpieczeństwem.
           Miriam, od dnia, w którym jako pięcioletnie dziecko spotkałem twojego ojca, los
           torował drogę, która łączy twoją duszę z moją. Nigdy nie będziemy kochankami
           w fizycznym sensie tego słowa, a jednak jesteśmy kochankami i zostaniemy nimi
           na wieczność. Co by się z nami nie stało, nigdy nie będziesz wiedziała, gdzie
           kończy się moja dusza, a zaczyna twoja. – Milkniesz i wpatrujesz się we mnie
           jak lunatyk. Nagle wyrzucasz z siebie: – Ale ja pragnę ciebie. Kiedy widziałem
           cię wcześniej przeżuwającą kawałek chleba, czułem jakbyś przeżuwała moje
           opuchnięte serce. – Mówisz mi, że odczuwasz niekontrolowalne pragnienie,
           by mnie pocałować, przycisnąć do siebie. Wyznajesz, że rozbierasz mnie w my-
           ślach, że chcesz mnie choć raz zobaczyć nagą, spać ze mną, żeby mnie w pełni
           przyjąć w siebie. Tak, mówisz: „spać”. Lecz wtedy wołasz, nie posiadając się ze
           zdumienia: „Ale jak to możliwe?”. Mówisz, że Twoje ciało już bardzo długo nie
           odczuwało pożądania do kobiet. Twoje stopy są opuchnięte, twarz jest nabiegła
           od pęcherzy, Twoje chore serce galopuje dziko, a oczy przestają Ci służyć. – Nie
           – mówisz. – To, co czuję do ciebie, to coś zupełnie innego.
             Siedzimy tak długo, blisko siebie, aż w końcu jestem w stanie wyrwać się
           z mego lodowatego otępienia i poprosić Cię, żebyś się trochę ode mnie odsunął.
           Potem zostawiam Cię samego, przysuwam się do rozmawiającego z Gabim Marka
           i kładę głowę na jego kolanach.
             Mijają godziny, zanim znowu pojawiasz się u mego boku.
             – Miriam – szepczesz do mojego ucha – Proszę cię, zrozum. Już nigdy więcej
           się nie zobaczymy. Rozstajemy się na zawsze.
             Pytam sama siebie, czego chce ode mnie ten sadystyczny masochista. Niech
           przestaje wbijać mi do głowy taki wyrok. Nie chcę go słyszeć, nie chcę go znać.
           Niech zatrzyma swoje szaleńcze jasnowidzenia dla siebie. Niech nie niszczy
           mnie przed czasem i nie okrada z tych niewielu chwil, które nam pozostały.
           Kark mi sztywnieje, język jest skołowaciały. Mamrocząc, proszę Cię, żebyś tak
    626    nie mówił, że „nigdy” i „na zawsze” – to brutalne słowa. W strachu przed tym,
   623   624   625   626   627   628   629   630   631   632   633