Page 622 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 622

z miejsca. Gdy powiedziano im, jaki jest nowy porządek w wagonie, zapierają
           się i mocno chwytają za drucianą siatkę. Oczy wlepiają w kawałek nieba, który
           rozpada się za siatką na małe kawałeczki. Jednak gdy Gabi podchodzi jeszcze
           bliżej, supeł ludzkich rąk rozplątuje się, robiąc miejsce dla nowej grupy, która
           chwyta się siatki, jakże cennego miejsca przy okienku, które nie jest ich własno-
           ścią, ale tak samo nie chcą oddać go kolejnym ludziom, więc Gabi i tym razem
           musi interweniować.
             Przychodzi nasza kolej. Patrzymy na Sonię, jednak ona nie chce ruszyć się
           z miejsca. Wraz ze świeżym powietrzem na górze wagonu dosięga nas smród
           dochodzący z wiadra do wypróżniania się, który stoi w kącie. Ty, Abraszo, za-
           trzymujesz się w połowie, pomiędzy siedzącymi i leżącymi, czeszącymi swoje
           rozczochrane głowy palcami obu rąk. Zdejmujesz okulary, które nosisz z powodu
           swojej „kurzej ślepoty” i przecierasz je połami marynarki. Patrzę na Ciebie. Na-
           sze zamglone oczy spotykają się w spojrzeniach ludzi zamkniętych w złym śnie.
           Podchodzisz i nucisz mi do ucha kołysankę Lejwika:
             – Dremelendik mejdele, mejdele majns, kuk niszt co mir in di ojgn arajn 421 .
             Tata stoi obok. Przepycha się między nami aż do samego okienka i staje tam
           jak przyspawany, aż dostrzega człowieka przechodzącego przez tory.
             – Panie! – krzyczy. – Panie, dokąd nas wiozą?
             Człowiek coś odpowiedział, dosłyszałam jego głos. Jednak wiatr porwał
           ze sobą wszystkie słowa. Dokąd nas wiozą? Koła pociągu miarowo stukoczą.
           Lokomotywa sapie.
             Jesteśmy z powrotem w naszym kąciku. Gabi zaczyna opowiadać, jak Icchok,
           dzięki przynależności do Sonderkommando, pomógł partii w kradzieży leków
           z policyjnego składu dla chorych towarzyszy i o tym, w jaki sposób zdobył infor-
           macje o wywózkach. Opowiadał również o tym, jak on, Gabi, musiał traktować
           go jako wybawiciela. Icchok siedzi obok i przygryza wargi. Jest jasne, że zapłacił
           srogą cenę za swój „grzech”.
             Siedzimy ściśnięci między plecakami, pakunkami i paczuszkami. Następnym
           razem, kiedy przychodzi nasza kolej, aby postać przy okienku, nie ruszamy się
           z miejsca. Nie mamy siły, aby przepychać się łokciami w gęstwinie ciał i stawiać
           kroki pomiędzy leżącymi ludźmi i ich bagażami. Wystarczająco trudno dostać się do
           wiadra na przeciwległym końcu wagonu, jak już nie można wytrzymać. Załatwianie
           się przychodzi już bezceremonialnie. Skrępowanie i wstyd zostawiamy za sobą,
           razem ze wszystkim, co było, z tak zwanymi materialnymi i umysłowymi wartościa-
           mi spajającymi nas w obrębie cywilizowanej rasy. Nie ruszamy się więc z naszego
           kącika, który stał się naszym azylem, naszym jedynym i ostatnim domem.
             Nagle któryś z naszych sąsiadów – blady, ledwo zipiący chłopak – rozpoznaje
           Icchoka.


    620    421   (jid.) Drzemiąca dziewczynko, dziewczynko moja, nie patrz mi w oczy.
   617   618   619   620   621   622   623   624   625   626   627