Page 617 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 617

znajomy kot. Przechodził przez druty getta. Może był dalekim kuzynem mojej Dalili.
             Nie mogłem jeść jego mięsa, ale nigdy nie wdychałem tak cudownego zapachu.
                Potem donosisz:
                – Chłopcy nie chcą się z nami ukrywać. Odbyłem z nimi prawdziwą wojnę.
             Uciekli. Nie widziałem ich od kolacji z pieczenią. Tłumaczyli, że postanowili
             między sobą stawić się na wysiedlenie. I jak bym ich nie ostrzegał – zdradzając
             wszystko, co wiem – niczego nie chcieli słyszeć. Chcą zobaczyć świat i znaleźć
             rodziców, powiedzieli, i weź coś zrób. Dlatego stawią się z samego rana. Nie
             spocznę, dopóki ich nie znajdę. Chociaż tacy cwani, to przecież dzieci, naiwne
             dzieci. Nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzieje.
                Odchodzisz. Tego samego wieczora przychodzą Fidlerowie z drugiej strony
             getta. Przyszedł rozkaz opróżnienia tamtej strony przed zapadnięciem zmroku.
                Icchok czeka na Binele na ulicy. Mówi jej, że wysiedlenie potrwa tak długo,
             aż w getcie nie zostanie żaden Żyd, za wyjątkiem skoszarowanych ośmiuset
             wybrańców, przeznaczonych do uprzątnięcia getta. Pyta, co planujemy robić.
                – Nic – odpowiada Binele. – Co możemy zrobić?
                Gdy się z nim żegna, słyszy, że będzie pracował przy wywózce na naszej ulicy,
             a więc mając nas na oku.
                Kończymy przygotowania. Szykujemy też plecaki, na wypadek, gdybyśmy
             zostali wykryci przez Niemców. Nazajutrz schodzimy do kryjówki.
                Pierwsza noc w kryjówce. Leżę z Markiem na macie, na podłodze. Odzywa
             się do mnie:
                – Martwy bohater i martwy tchórz są w równym stopniu trupami. Honor czło-
             wieka i szacunek do siebie, całe szlachetne zadęcie, nie mają żadnego znaczenia.
             Są iluzją, którą ludzie lubią się bawić, żeby zaprzeczyć ostateczności i przezwy-
             ciężyć strach. Mojego tatę powiesili. Jest męczennikiem. Mama, która pozostała
             mu wierna do chwili, gdy pętla znalazła się na jej szyi, trzymała się odważnie,
             jak mówili ludzie. Dziesiątki tysięcy Żydów przeżartych przez choroby zmarło
             w swoich norach, bez najmniejszego śladu. Ostateczny rachunek wynosi zero.

                Niemcy, uzbrojeni w pistolety i broń maszynową, wchodzą nazajutrz do getta
             z wozami. Odcinają blok za blokiem. Otaczają domy i ściągają wszystkich miesz-
             kańców na ulicę, gdzie czekają na nich wozy, aby odtransportować ich na stację
             kolejową obok cmentarza. Tego samego wieczora, gdy akcja zostaje wstrzymana
             do świtu i wypełzamy z kryjówki zaczerpnąć nieco świeżego powietrza, przybiegasz
             Ty, Abraszo. Jesteś poraniony, zakrwawiony. Gdy szukałeś swoich chłopców, złapa-
             no Cię na ulicy i wsadzono na wóz, który jechał na stację. Zeskoczyłeś i uciekłeś.
                Pytam Cię o walizę ze szkicami getta. Machasz rękę.
                – Nie mogę znaleźć dzieci – skarżysz się.
                Zastanawiam się nad Twoim wyborem pomiędzy próbą ratowania chłopców,
             chociaż można wątpić, czy jest dla nich ratunek, a ratowaniem walizy ze szkicami
             świata, który się kończy.                                             615
   612   613   614   615   616   617   618   619   620   621   622