Page 607 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 607
To rodzaj „otuchy”, którą dzielisz się ze mną wraz z nadchodzącą zimą. Po-
święcasz mi niezwykle dużo uwagi. Lepisz się wręcz. Jesteś czuły na każde moje
słowo, i patrzysz na mnie tak, jak patrzy się na małą dziewczynkę. Ponieważ
myślisz, że to z powodu mojej „ślepoty” na prawdę, mojej „niewinności”, chodzę
uśmiechnięta, radosna. W rzeczywistości pożera mnie czerw lęku. Nie potrafię
tego wytłumaczyć. Ogarnia mnie jakieś szaleństwo młodości. Jakieś makabrycz-
ne rozradowanie. Płynie w moich żyłach, zupełnie mnie roznosi. Serce w moim
wychudzonym ciele jątrzy, głód męczy – a radość z istnienia nie daje spokoju.
Mówisz do mnie, „dziewczynki”, że uczysz się ode mnie dawać sobie codziennie
radę. Mówisz, że jestem Twoją nauczycielką, nie odwrotnie. Tak naprawdę karmisz
mnie opowieściami z Talmudu. Mówisz o tajemnicach Kabały. Dalej uczysz mnie
hebrajskiego. Pewnego dnia przynosisz mi prezent, W poszukiwaniu straconego
czasu Prousta, który kupiłeś u ulicznego handlarza.
– Gdy byłaś małą dziewczynką i jeszcze mnie nie znałaś – mówisz, wręczając
upominek – napisałaś do mnie list. Niech ta książka służy za odpowiedź.
Wtedy zdradzam Ci, że jeden prawdziwy list faktycznie napisałam, gdy już
Cię znałam. List nigdy niewysłany. Zwierzałam się w nim, że jestem w Tobie
zakochana i nie wiem, co z tym zrobić.
– Teraz ja mówię do ciebie to samo – odpowiadasz.
Organizujesz sobie własną rodzinę. Zaprzyjaźniasz się z kobietą z Twojego
podwórza, która straciła męża i dzieci w „szperze”. Dwóch bezdomnych chłopców,
którzy cudem się uratowali ze „szpery”, gdy odebrano im rodziców, przychodzi
mieszkać w Twoim pokoju. Starszy chłopiec ma na imię Jankiel, a młodszy Dowcie.
Jankiel jest przebiegły i energiczny, a Dowcie – leniwy i gadatliwy.
*
Zima jest okrutna. Ludzie chodzą ubrani w podarte łachy, szmata na szmacie.
Nie ma jednak ochrony przed mrozem i przed lękiem, które trzymają ciała i serca
w lodowatym uścisku. Mój niegdysiejszy talent do postów, służący utrzymaniu
figury tancerki, już mi nie pomaga. Odczuwam nie tylko fizyczny głód. On pożera
moją duszę. A jednak często zapominam, że mieszkam w getcie. Gdy patrzę,
jak wrony unoszą się nad wieżą kościoła zamkniętego wraz z nami za płotem
getta, wydaję się sobie szybującym, lekkim ptakiem, odlatującym do jakiegoś
południowego raju. Czasami wyrzucam sobie to oderwanie od rzeczywistości.
Nie mam prawa uciekać. Tata jest chory. Mama, chociaż uśmiecha się swoim
rozdzierającym serce uśmiechem, ledwo trzyma się na nogach. Płuca Wierki
też są zakażone. Noniek jest żwawy, ale chudy jak szczapka. A oto nadchodzą
wieści o tym, co dzieje się z wywiezionymi z getta.
Mama martwi się, że pozostałam taką fantastką. Stara się sprowadzić mnie
na ziemię. „To nie są czasy dla rozmarzonych księżniczek” – stale mi przypomina. 605