Page 593 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 593

Czekamy w sypialni Mariana na zapadnięcie zmroku, aby można było prze-
             dostać się do getta. Binele w międzyczasie decyduje się podejść do naszego
             mieszkania i zdobyć dwa garnki oraz nieco naczyń kuchennych. To dobry pomysł,
             ponieważ nie posiadamy niczego, co by pozwalało na prowadzenie choćby naj-
             prymitywniejszej gospodarki. Dzięki aryjskiemu wyglądowi nie będzie niebez-
             pieczeństwa, że zostanie rozpoznana na ulicy – zapewnia wszystkich. Marian
             wyraża zgodę. Prawdę mówiąc, z krzyżykiem wiszącym na szyi Binele wygląda
             jak zwykła chłopka. Mój wygląd też jest tak dobry jak mamy, i proponuję, żeby
             mnie zabrała, abym pomogła jej nieść rzeczy, które „zorganizujemy”.
                Wychodzimy na ulicę. Binele ledwo chodzi, więc opiera się ciężko na moim
             ramieniu. Nie chce jednak słyszeć o zatrzymaniu się, choćby na chwilę, na
             złapanie oddechu.
                – Nie miej tak zmartwionej miny, mamo – proszę ją. Binele stara się słuchać,
             ale zmęczenie nie pozwala jej odgrywać komedii zrelaksowanej aryjki. – Stańmy
             przy sklepie i udawajmy, że oglądamy wystawę – proponuję, żeby chociaż kilka
             chwil odpoczęła.
                Kręci głową.
                – Wydaje mi się, że każdy, kto nas mija, wie, kim jesteśmy.
                Dotarłszy na podwórze przy Nowomiejskiej, wspinamy się po znajomych
             schodach, które teraz wydają się znacznie mniej swojskie. Binele wyjmuje
             klucz z torebki. Ale drzwi do mieszkania nie są zamknięte. Gdy tylko wcho-
             dzimy do środka, w oczy wpadają mi rzędy doniczek na parapetach w dużym
             pokoju. Potem zauważamy siostrę pana Wygodnego. Stoi przy kuchni i czymś
             się zajmuje.
                Mieszkanie jest czyste, wszystko wygląda jak dawniej. Brakuje tylko półki
             z książkami, a na gwoździu przybitym ponad łóżkiem, gdzie wisiało zdjęcie mał-
             żeńskie Binele i Jankewa, wisi obrazek Maryi z dzieciątkiem.
                – Jezus Maria! – Gojka chwyta się za serce i prawie opuszcza warząchew. –
             Przestraszyłyście mnie na śmierć, zmory! – Przyskakuje do Binele i wyrywa jej
             klucz z ręki. – Miałaś oddać klucz panu Wygodnemu. Tak mówi prawo. Mogliby
             cię za to rozstrzelać. – Macha kluczem przed oczami Binele, a potem wkłada
             go do kieszeni fartucha.
                – Z tego powodu właśnie przyszłyśmy – odpowiada jej Binele przepraszająco,
             pokornie. – Za późno się zorientowałam. Zrozumiałam, że może być wam po-
             trzebny. Przyniosłam go zwrócić. A przy okazji, jeśli będzie pani tak miła, droga
             pani, zabiorę sobie garnek albo dwa, ponieważ nie mamy na czym gotować.
                – Garnek albo dwa? – Gojka wybałusza oczy na Binele. – A dlaczego mam ci
             oddać własny garnek albo dwa? Wynocha stąd, złodziejko, zanim zawołam żan-
             darmów! – Trzymając warząchew nad naszymi głowami, otwiera przed nami drzwi.
                Coś we mnie wzbiera. Z całych sił i złości łapię gojkę za uniesioną rękę.
                – To nasze mieszkanie! Nasze rzeczy! – syczę, ostrożnie, nie chcąc alarmować
             sąsiadów, kimkolwiek są. – To ty, ty jesteś złodziejką!              591
   588   589   590   591   592   593   594   595   596   597   598