Page 589 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 589
Jankew jest zbyt przybity, by skłamać. Opowiada mu prawdę. Chłopka wyrzuca
parę dziewek o wąskich warkoczykach z alkierza, wprowadza nas do środka i za-
myka za sobą drzwi. Patrzymy po sobie. Czy chłopi pójdą wydać nas Niemcom?
Jesteśmy zbyt umęczeni, aby panikować – padamy za to na łóżka, na podłogę,
gdzie się da. Za oknem szumi niezamarznięty potok, uspokajająco, usypiająco.
Przespaliśmy tak pół dnia. Gdy chłopka słyszy, że zaczynamy się ruszać, otwiera
alkierz i zaprasza, byśmy zasiedli do stołu razem z jej rodziną. Do obiadu, który skła-
da się z wodnistej zupy szczawiowej z ziemniakami, zagryzanej chlebem. Zjedliśmy
i podziękowaliśmy gospodarzom, a Jankew złożył chłopu zaskakującą propozycję.
Proponuje, by zabrał naszą całą grupę na wóz i odwiózł tak daleko na wschód,
jak tylko zdoła, za cenę pięciu srebrnych sztućców i znaczącą sumę w markach.
Chłop wysłuchuje go cierpliwie i odpowiada:
– Jak Bóg mi miły, mam nienajgorsze gospodarstwo i kawałek dobrej ziemi.
Ale przejeżdżający Niemcy urządzili sobie tu stancję w minionych tygodniach.
Musiałem zabić dla nich jedynego prosiaka, a oni zarekwirowali mi jedynego
dobrego konia. Został mi tylko drugi, stary, jako zapłata za moją gościnność. Gdy
wyjechali, usłyszałem od sąsiadów, że ci sami Niemcy po opuszczeniu naszych
stron zostali otoczeni przez oddział Armii Krajowej. Nazajutrz dziesięciu mężczyzn
z pobliskiej wioski zabrano na rozstrzelanie. Dlatego płonie we mnie piekielny
ogień. – Macha przed twarzą Jankewa palcem o czarnym paznokciu. – Ale nie
łudźcie się, Żydki, że tak mi na was zależy. Zasłużyliście na bożą karę. Ponieważ
jednak nienawidzę Niemców bardziej niż Żydów, zaryzykowałem wpuszczenie
was i zaprosiłem do stołu. I dlatego też wam pomogę. I tak nie mogę sobie tu
znaleźć miejsca. Baba mówi, że będzie lepiej, jeśli na pewien czas stąd wyjadę,
zanim zrobię jakieś głupstwo.
Binele prosi chłopkę, żeby podarowała jej różaniec z krzyżykiem. Ja i Wierka
już wcześniej sprawiłyśmy sobie takie ozdoby i nosiłyśmy je na szyi.
Chłop szykuje wóz, zaprzęga starego konia i wyściela wóz słomą. Bierze na-
wet dwa kilimy, żeby można było się przykryć. Tego samego popołudnia ruszamy
w drogę. Dopiero teraz pojmujemy, o ile lepiej siedzieć na podskakującym wozie,
niż wlec się na nogach. Na drodze porusza się wiele wozów. Samochody wojskowe
i ciężarówki również. Mężczyźni opuszczają czapki i zasłaniają oczy daszkami.
Tylko mama i ja jesteśmy widoczne, by zademonstrować nasz dobry, gojski
wygląd. Wyglądamy jak typowe chłopki, a wóz wygląda jak inne wozy na drodze.
Wojskowa ciężarówka wyładowana końmi przegania nas. Ty, Abraszo, spo-
glądasz na konie i zaraz wołasz:
– Patrzcie, mój Susi ben Susi tam jedzie! Tam jest – mój konik, na pace! –
Paka znika szybko z naszych oczu. Przyglądamy Ci się. Oszalałeś? Szarpiesz
Jankewa za ramię: – Widziałeś mojego pegaza? Wędruje, zupełnie jak my, na
spotkanie z losem. – Cichy okrzyk smutku i zagubienia niczym błyskawica skuwa
Wasze spojrzenia.
– Panie, nie podoba mi się jazda tą drogą. Za duży ruch – mówi Binele do chłopa. 587