Page 584 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 584
Binele wybiega nam naprzeciw z Pociejowa.
– Kubusiu – łka. – Wszyscy odeszli! Wszyscy! Gospodyni księdza mi powie-
działa. Musimy jak najszybciej opuścić to miejsce!
Wchodzimy do sklepiku, gdzie schowali się pozostali. Nikt nie mówi słowa.
Ciszę przerywa miauczenie kotów, wycie psów i chłopskie głosy wołające w od-
dali: „Kto tam jest?”.
Binele chwyta za plecak.
– Psy zbudzą miasteczko. Chodźcie, ruszamy! – Wyrównuje rzemień plecaka
na ramionach Nońka. Wszyscy zakładamy plecaki.
Opuściwszy Pociejów, Ty, Abraszo, mówisz pewnym głosem:
– Idziemy do mojego domu. Nie żebym się łudził…. Ale jeśli Niemcy tu byli
i urządzili… To być może najpewniejsze miejsce na kryjówkę.
Nikt Ci nie odpowiada. Gdy jednak zwracasz się w kierunku szerokiej Alei
Topolowej, idziemy za Tobą. Drzewa pokryte śniegiem wzdłuż drogi wyglądają
jak straszliwe, białe olbrzymy. Biała droga lśni. Z nieżydowskiego cmentarza
bije bez litości po licach nieokiełznany wiatr. Łzy zamarzają mi na policzkach,
chociaż nie pamiętam, żebym płakała. Zamarzające łzy ciągną za skórę i kłują
twarz lodowymi igłami. Szybko się męczymy. Droga prowadzi pod górkę. Tumany
śniegu schodzą w dół i rozbijają się o nasze ciała. Binele przykrywa Nońka wraz
z plecakiem połą swojej chusty. Nikt nic nie mówi. Nasze kroki po tej stronie
drogi, gdzie w marszu spodziewaliśmy się znaleźć schronienie dzięki topolom,
nie wydają żadnego dźwięku. Jesteśmy grupą widziadeł, schwytanych w nieska-
zitelną biel. Wygląda to tak, jakbyśmy w ogóle nie istnieli, jakbyśmy byli zaledwie
cieniami chłostanymi wiatrem. Jedynie co parę chwil ktoś inny musi pobiec za
drzewa i uwolnić się od nudności.
Wspinamy się na Błękitną Górę. Wybiegasz naprzód. Gdy tylko docieramy
na szczyt, ujadające psy wybiegają nam naprzeciw. Uspokajasz je szybko. Liżą
Twoją twarz i obwąchują okolicę. Mówisz do nas, kobiet, żebyśmy się nie bały
i nie boimy się. Wtulamy się w siebie w cieniu wiatraka. Luźne żagle w powietrzu
noszą brody z lodowych sopli. Wiatr uderza w sztywne, porwane płótna zwisa-
jące ze skrzydeł.
– Czegoście stanęli? – odzywasz się niepewnie. – Wejdźcie do środka.
Binele macha ręką.
– Ty wejdź pierwszy, poczekamy.
– To chodź ty. – Ujmujesz mnie za rękę i ciągniesz na ganek bielonego
wapnem i śniegiem domu. Próbujesz otworzyć drzwi. Nie dają się, więc pukasz.
Słaby, zaspany głos dochodzi ze środka. Zapala się blade światło w zasłoniętym
oknie. Rzężenie zamka w drzwiach. Stara kobieta w długiej, barchanowej koszuli
nocnej i chuście zarzuconej na ramiona stoi przed nami z zapaloną lampką
w ręku. Fredka, Twoja mamka.
Rzucasz się na starą kobietę. Nocna lampka trzęsie się, iskrzy i rozpala.
582 Również kobieta zaczyna się trząść. Obejmujesz ją i przez chwilę tak stoicie,