Page 583 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 583

które w białej, nocnej pustce wcale nie wygląda znajomo. Oto ogrodzenie klasz-
             toru. Ale zamiast chałupy praczki Mańki, sąsiadki babci Hindy, wznosi się kupa
             gruzów. Trzymam się na dystans od taty. Dom dziadków jest jedną, czarną plamą
             na tle nieba. Podchodzę bliżej. W tej samej chwili tata i ja podnosimy głowy do
             okien na górze. Huśtające się, otwarte skrzydła okienne wyglądają, jakby zdo-
             biły je czyste, niezamarznięte szyby. Natychmiast staje się dla mnie jasne, że
             te okna, na górze i na dole, w ogóle nie mają szyb. Parapety pokrywają zwały
             śniegu. Wielka hałda, istna góra, tarasuje wejście do środka.
                Jankew przekracza próg. Podchodzę bliżej. Widzę, jak podnosi nogę i szu-
             ka schodka. Chwieje się. Kilka razy tak podnosi nogę i nie znajduje miejsca,
             w którym mógłby ją postawić. Wyjmuje paczkę zapałek z kieszeni i zapala
             jedną, drugą, trzecią. Płomyki migoczą w jego drżących dłoniach i gasną. Udaje
             mi się zauważyć, że wijące się schody są połamane. Jankew wraca. Zauważa
             mnie. Nie odzywa się i pozwala iść ze sobą. W oknie klasztoru łuna słabego
             światła przebija przez okiennice. Jankew zwraca się w tamtą stronę i puka
             do szyby.
                – Otwórzcie, proszę – szepcze na płytkim oddechu do jaśniejącej szpary.
             Psy nie przestają zawodzić.
                Słychać skrzypienie. Otwiera się czarna szpara drzwi kilka kroków od okna.
             Macając mur jak ślepiec, Jankew zbliża się do wejścia w ciemności. Jaśnieje tam
             biała twarz. Biała twarz w ramie białego czepca.
                – Pani kochana… Siostro… – Jankew z trudem wydobywa słowa. – Stara
             kobieta… – Pokazuje palcem na sąsiednie podwórze. – Rodzina na górze…
             Moja mama…
                – Jezus Maria! Drogi Ojcze w niebie! – Słyszę głos zakonnicy i widzę, jak biała
             ręka wykonuje znak krzyża w czerni powietrza porastającego czarny habit. –
             Zdarzyło się nieszczęście, drogie dziecko. Wielka tragedia naszego miasteczka.
             – Chwytam tatę za rękę. Zakonnica nie przestaje się żegnać. – Tydzień temu
             ich wyprowadzono…
                – Wyprowadzono? Dokąd?
                – Zabrali wszystkich do brzozowego lasu. Praczka Mańka ukryła twoją mamę
             razem z całą dużą rodziną w swojej piwnicy. Więc i ją zabrali, świętą o wielkim
             sercu, wierną duszę chrześcijańską, a jej chałupę podpalili… Spalili. – Łzy płyną
             z oczu zakonnicy.
                Niewiele brakowało, a Jankew upadłby na zakonnicę. Prawie mnie przewraca,
             gdy nagle odwraca się w przeciwnym kierunku. Dobrze, że z ciemności wynurza
             się Marek i chwyta nas oboje za ramiona. Trzymając się w ten sposób, przera-
             żeni wracamy na Pociejów, nie przestając ślizgać się na pokrytej lodem drodze.
             Nie widać targowiska. Orientujemy się, że idziemy w przeciwnym kierunku, więc
             staramy się zawrócić. W głowie mi wiruje. Naokoło krążą oślepiające, czarne
             kręgi wywołujące zawroty głowy. Psy wściekle ujadają. Z oddali dochodzą głosy
             chłopów: „Kto tam jest?”.                                            581
   578   579   580   581   582   583   584   585   586   587   588