Page 578 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 578

– Wkrótce odpoczynek. – Jankew pociesza Nońka i wciąż spogląda w jego
           stronę.
             Jankew pozostał blady, oczy mu łzawią. Binele zwykła mówić, że jego oczy
           przypominają dwa półmiski miodu. Ale miód już dawno z nich wypłynął. Pozostała
           brunatna, wodnista mgła. W ostatnim czasie Binele mówiła, że jeśli chce się
           ujrzeć miód z oczu Jankewa, trzeba przyjrzeć się oczom Wierki, albo popatrzeć
           na fotografię zrobioną zaraz po ich weselu. Fotografię, która zwykła wisieć na
           ścianie w mieszkaniu przy Nowomiejskiej. Teraz Binele trzyma tę fotografię,
           wyjętą z ramki, zatkniętą w torebce, razem z innymi zdjęciami rodziny.

             Las kończy się i wychodzimy na otwarte, pokryte śniegiem pole. Nie widać
           żadnych chat. Śnieg jest gęsty i głęboki, rozpostarty po równinie, tak iż wzrok
           sięga na mile. Nie ma wyjścia, trzeba znów przedostać się na pobliski szlak.
           Przypominamy ciemne figury na tle bieli, decydujemy się więc nie iść razem,
           lecz rozrzuceni po drodze, aby mniej rzucać się w oczy. Icchok rusza naprzód,
           a Marek pozostaje ostatni z tyłu. Mają nam dawać sygnały, machając rękami,
           gdyby zauważyli coś z obu stron kolumny. Zapada wieczór. Nie wiadomo, czy
           na horyzoncie widać chmury, czy zarys małopolskich wzgórz, okolic Bocianów.
             Figura Icchoka, daleko z przodu, jest ledwie widoczna. Gdy do niego podcho-
           dzimy, wskazuje na punkt pośrodku śnieżnej pustyni.
             – Chałupa tam, widzicie? Komin nie dymi. Przenocujmy.
             – Kto potrzebuje nocować? – Binele kręci głową. – Nie jesteśmy jeszcze
           dość daleko lasu. Goje mogli rozerwać sznur i ruszyć w ślad za nami. A iść nocą
           jest pewniej niż za dnia.
             – Pozwólcie, że chociaż spojrzę – upiera się Icchok. – Podskoczę tam i zaraz
           wrócę.
             By mniej się rzucać w oczy i dać odpocząć stopom, siadamy na śniegu. Pa-
           trzymy, jak Icchok oddala się, jak znika wśród śniegu i wyrasta z powrotem. Coraz
           trudniej go dojrzeć przez lodowatą, śnieżną kurzawę pośród coraz ciemniejszej
           szarości wieczora. Zauważamy jednak, że dochodzi do chałupy. Cisza szumi
           w uszach. Słyszymy głośny okrzyk i przechodzi nas dreszcz. Mija chwila, nim
           zdajemy sobie sprawę, że to ptak zaskowyczał prawie ludzkim głosem.
             Noniek swoimi bystrymi oczami dostrzega, że Icchok macha do nas rękami.
           Ruszamy przez pole w jego kierunku. To nadzwyczaj ciężka wspinaczka przez
           śnieżne zaspy. Pot zalewa twarz. Co kilka chwil trzeba się zatrzymywać i łapać
           oddech, poprawiać plecak. Rzemienie plecaków wcinają się w ciało i łopatki.
           Odwijamy szale wokół szyi, rozpinamy płaszcze. Binele ani słowem nie skarży
           się na „swego” Icchoka. Wie, co robi.
             Gdy w końcu do niego docieramy, widzimy fragmenty szyn błyszczące pod
           śniegiem. Chata okazuje się stacją kolejową. Noniek próbuje wejść do środka
           i zaczyna majstrować przy klamce. Chwyta za napis i czyta głośno: „Do Chwostów
    576    złoty i siedemdziesiąt pięć groszy. Do Bocianów złoty…”.
   573   574   575   576   577   578   579   580   581   582   583