Page 577 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 577

każdy bierze plecak przygotowany na taką okazję, na wypadek konieczności
             porzucenia wozu. Zabieramy torby z jedzeniem.
                Wędrujemy rozproszeni głębiej w las i ponownie zwracamy się w kierunku,
             w którym chcieliśmy iść. Śnieg nie jest tak głęboki i wydaje się mniej zimno. Im
             bardziej z kończyn schodzi napięcie, tym bardziej zmęczeni się czujemy. Trudno
             nam uwierzyć, że uczyniliśmy to, co właśnie uczyniliśmy. Skąd się w nas wzięła
             taka czujność umysłu, taka precyzja poruszania się, takie zgranie woli, jakbyśmy
             to z wyprzedzeniem zaplanowali? Ledwie przecież zamieniliśmy z sobą słowo.
             Gdy zdajemy sobie sprawę, która jest godzina, i że od spotkania ze zwalistym
             chłopem minęło raptem dwadzieścia minut, nie możemy tego pojąć. Jakże re-
             latywne bywa pojęcie czasu!
                Pędzimy naprzód w zupełnej ciszy, ponieważ przechodzimy równolegle do miej-
             sca, w którym rozegrały się sceny z chłopami. Icchok zakrada się sprawdzić, co
             słychać u naszych związanych. Powróciwszy, nic nie mówi, daje tylko znak ręką, aby
             iść dalej. Binele trzyma się mocno ramienia Jankewa. Icchok podtrzymuje Wierkę
             i dosłownie niesie ją ze sobą. Blady uśmiech pojawia się na szarawosinych ustach
             Wierki. Chociaż nie płacze, z jej oczu, sinych i opuchniętych, spływają łzy. Ty, Abra-
             szo, kroczysz z boku, trzymając Nońka za rękę. Marek i ja maszerujemy za wami.
                Mija nam w pośpiechu kilka minut, gdy zauważamy wąski dyszel sterczący
             spomiędzy kupy gałęzi niepokrytej śniegiem. Gałęzie wyglądają na świeże, jakby
             dyszel i to, co jest do niego przyczepione, dopiero się tu znalazły.
                Pospiesznie zdejmujemy gałęzie. Pokazuje się koło.
                – Wózek! Mogę przysiąc, że należy do tych dwóch chamów – mówisz cicho.
             – Weźmy go i połóżmy plecaki.
                Dalej sprzątamy gałęzie. Gdy tak kopiemy i trzęsiemy wózkiem, pojazd prze-
             wraca się i wyrzuca małą, płócienną torbę oraz damską torebkę.
                – To żydowskie! – szepcze Binele.
                Otwierasz torebkę i znajdujesz kilka srebrnych sztućców oraz zawiniątko
             marek niemieckich związanych wstążką.
                – Zabierajmy i w nogi – mówisz.
                Wózka nie zabieramy. Spieszymy naprzód, głębiej w las. W pośpiechu Bine-
             le otwiera płócienną torbę i znajduje w niej dwie sztuki sztućców, sznur pereł
             i pudełeczko zdobione masą perłową. Także złoty zegarek na złotym łańcuchu
             leży w środku, razem z kilkoma pierścionkami i broszkami. Odkrycie skarbu
             nie robi na nas wrażenia. Miara wartości rzeczy, podobnie jak miara czasu,
             jest relatywna. Szklanka z rubinowoczerwoną herbatą, ze złotym półksiężycem
             cytryny, słodzona dwiema łyżeczkami cukru, pita w spokoju przy dobrze rozpa-
             lonym piecu – byłaby większą wygraną. A jednak, nawet ta bolesna wygrana
             była trudna do przecenienia.
                Jak daleko byśmy nie zaszli w głąb lasu, uważamy, aby nie wystawiać się
             na światła bijące z drogi. Zmęczenie coraz bardziej ciąży kończynom. Ledwo
             podnosimy nogi, wydostając się co chwila ze śniegowych zasp.         575
   572   573   574   575   576   577   578   579   580   581   582