Page 573 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 573

– Wasze królicze oczy mi powiedziały, ot co! – ryczy. Zbliża się do wozu i zrywa
             plandekę kryjącą rzeczy. Binele staje tuż za nim.
                – Może zdoła nam pan pomóc? – pyta.
                – Z pewnością. Zostawcie wszystko u mnie, popilnuję. – Kiwa głową w kie-
             runku drogi. – Oddajcie mi całe złoto, które macie przy sobie, i uciekajcie do
             lasu, tam po lewo. Setki Żydków przeszły już przez moje ręce w ciągu ostatnie-
             go tygodnia – chwali się bezmyślnie i przekłada siekierę na drugi bark. – Nie
             martwcie się Żydki, nie wydam was w ręce wszawych Szwabów. – Przepycha się
             bliżej Jankewa. – No, co tak stoicie i tracicie bezcenny czas? Nie zasłużyłem na
             wynagrodzenie za to, że was ostrzegam? Nie milej wam będzie zostawić majątek
             u mnie, także diamenty i złoto zaszyte w kołnierzach, niż oddać je psim synom?
             Wam się i tak już na nic nie zda. Prędzej czy później czarty i tak was dopadną.
             – Chwyta Jankewa za klapy.
                Jankew próbuje uwolnić się z jego rąk.
                – Przecież na własne oczy widzisz, że nie mamy ani pieniędzy, ani złota –
             chrypi. – Jesteśmy ludźmi pracy, tak jak ty. Dlaczego miałbyś nam nie pomóc?
             Wróg jest ten sam dla was i dla nas.
                Chłop puszcza Jankewa. Wsadza wolną rękę w głąb wozu i zaczyna szperać.
                – Nie mydl mi oczu – mruczy. – Jedyna praca, do jakiej wy, Żydki, się na-
             dajecie, to liczenie pieniędzy. Wyjmować wszystko, co macie przy sobie, już!
             W tej chwili!
                Ty, Abraszo, uderzasz szkapę po grzbiecie i ciągniesz za lejce. Wszyscy bez
             zastanowienia zaczynamy pchać wóz naprzód, ciągnąc chłopa niewyjmującego
             ręki ze środka.
                – Ostrzegam was! – wydziera się. – Nie jestem tu sam. Wywołam ich z lasu,
             nie zdążycie nawet poprosić Boga o wybaczenie. – Wyskakuje naprzód, łapie za
             lejce i ciągnie konia w drugą stronę.
                – I ty się nazywasz chrześcijaninem? – syczy Wierka spomiędzy zębów, nie
             mogąc powstrzymać złości. – Tak miłujesz bliźniego swego?
                Chłop spluwa w śnieg.
                – Nie jesteście moimi bliźnimi, tylko Judaszami, którzy zabili naszego Boga.
             Musi być sprawiedliwość w świecie. Wy parszywcy, za długo żyliście na nasz
             rachunek.
                Puszcza lejce. Najwyraźniej czuje słabość do Jankewa, ponieważ znów
             rusza w jego stronę i zaczyna targać go silną pięścią za ubranie. Jankew pró-
             buje się wyrwać, ale potężny chłop nie odpuszcza. W końcu udaje się Tobie,
             Abraszo, oderwać Jankewa. Cała grupa napiera na chłopa i go odpycha. On
             zdejmuje siekierę. Icchok i Marek sięgają po swoje kieszonkowe scyzoryki, któ-
             re w rękach wyglądają jak zabawki. Jankew rozpina kurtkę i pokazuje chłopu
             puste kieszenie.
                – Wiejmy, zanim weźmie się za siekierę! – woła Icchok w jidysz.
                Marek się zgadza.                                                  571
   568   569   570   571   572   573   574   575   576   577   578