Page 538 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 538
– Sorka i ja postanowiliśmy wziąć ślub, gdy tylko opuści szpital. Proszę was,
uważajcie na nią, dopóki nie wrócę.
Miriam zrozumiała, że jego ciągła paplanina była sposobem radzenia sobie
ze szczęściem. Cieszyła się i zazdrościła im.
Nie mogła zasnąć. Wrażenia z minionego dnia wirowały jej w głowie. Pragnęła
ponownie spotkać Anglika. Spotkanie z nim przytępiło myśl, że nigdy nie zostanie
nikim więcej poza tancerką amatorką. Wzmogło jej apetyt na życie, zwykłe życie,
bez ambicji. Samo życie było dla kogoś takiego jak ona istotną sprawą. Radość
z życia mogła przemóc wszelki ból, czyniła go znośnym. Był lipiec. Letnie piękno
świata przeważyło szalę na korzyść bycia tu i teraz.
Nie obmyślała już w wyobraźni długich listów do Abraszy. Z jeszcze większym
trudem pisała do niego prawdziwe listy, chociaż ich nie poniechała. Nie potrafiła
wysiedzieć na miejscu. Nie potrafiła zrozumieć, jak Malka może przesiadywać
w pokoju cały dzień, zajęta utrwalaniem wszystkiego, co się zdarzyło i dzieje.
Wypełniła swoimi notatkami dwa bloki papieru. Miriam otwarcie ją wyśmiała. Była
sceptyczna co do wartości tego pisania. Brakowało jej formy, językowego sukna,
które można by dopasować do słów kacetnika. Cały temat był zbyt nieokreślony,
kolosalny, przytłaczający. Lecz jednocześnie wydawał się banalny w stale powta-
rzającym się cyklu niesłychanych zdarzeń. Miriam coraz trudniej było pogodzić
się z myślą, że będzie musiała napisać Abraszy swój własny rozdział z kacetu.
Bardzo chciała się z tego wykręcić.
Jak pobożny Żyd do synagogi, każdego dnia biegała do lasu. Tam nie po-
trzebowała niczyjego towarzystwa. Nie czuła się samotnie i była w stanie po-
radzić sobie sama ze sobą. Powtarzała w myślach słowa Abraszy: „Omnia
mea mecum porto – wszystko, co posiadam, zabieram ze sobą”. Przywią-
zanie do natury stanowiło jedną z kilku nieprzerwanych nici, które ciągnęły
się przez jej życie, i które, przynajmniej powierzchownie, dawały jej poczucie
kontynuacji. Poeci porównywali lasy do świątyń. Za każdym razem, gdy wracała
z lasu, czuła się oczyszczona i odnowiona, jakby faktycznie wróciła z miejsca
modłów.
Dzisiaj, gdy wróciła z lasu, usiadła na dużym, blaszanym wiadrze na po-
dwórzu swojego bloku i przyglądała się ludziom gotującym jedzenie na małych,
rozstawionych ogniskach. Gdy odwróciła wzrok, aby spojrzeć na przeciwległe
podwórze, dostrzegła Jamesa, angielskiego żołnierza, idącego w jej stronę.
Wstała i wymamrotała:
– How do you do?
Niósł ze sobą cały karton angielskich papierosów, dwie angielskie gazety
i słownik niemiecko-angielski.
– For you – powiedział.
Podziękowała mu za prezent. Przyglądali się sobie w milczeniu, spokojnie
536 i poważnie. Wyszła z nim na spacer na drogę, niezgrabnie niosąc podarunki pod