Page 517 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 517

– Tak, teraz rozumiem, dlaczego już do mnie nie przychodzisz. – Mierzysz
             Marka szacującym wzrokiem, jak gdybyś spotkał go po raz pierwszy. – Dlaczego
             nie przyjdziesz, by chociaż raz rzucić okiem na wystawę? – pytasz mnie. – Ciężko
             było mi otworzyć ją bez ciebie, teraz będzie ciężko ją zamknąć, zanim jej nie
             zobaczysz.
                Elegancka blondynka uśmiecha się wciąż serdecznie. Obrzucam ją lodowatym
             spojrzeniem i obiecuję Ci, że wpadnę zobaczyć wystawę zaraz następnego dnia.
                Marek porywa mnie z Twoich ramion. Moje serce bije mocniej w proteście,
             że chwyta się mnie z jednych ramion w drugie, jak gdybym była zabawką. Jed-
             nak jest w tym też coś przyjemnego, co pomaga mi znieść obecność blondynki
             stojącej obok Ciebie. Sprawia to, że czuję się ważna, rozchwytywana, potrzebna.
             Ogarnia mnie przyjemne poczucie winy, że zdradzam w pewnym sensie zarówno
             Ciebie, Abraszo, jak i Marka.
                Na następny dzień zapominam o Twojej wystawie, kolejnego dnia również.
             Jednak gdy nadchodzi sobota, cała rodzina razem z Icchokiem, Markiem oraz
             Fidlerami wybiera się na ceremonię zamknięcia.
                Wystawa ma miejsce w tylnym pomieszczeniu księgarni przy ulicy Piotr-
             kowskiej. Gdy przychodzimy, jest ono nabite ludźmi. Między eksponatami stoją
             damy w letnich kostiumach lub w sukniach i z długimi szalami zarzuconymi
             na głęboko wycięte dekolty. Towarzyszą im panowie o sterczących brzuchach,
             ubrani w wiosenne garnitury, koszule ze sztywnymi kołnierzami i krawaty. Inni
             goście, z kieliszkami likieru wiśniowego i ciasteczkami makowymi w dłoniach,
             kręcą się wokół rzeźb i wskazują ze znawstwem jedni drugim na wygięcia
             linii figur. Damy rozmawiają polszczyzną doprawioną wytwornie brzmiącymi
             zagranicznymi wyrażeniami. Mówią tak głośno, że można je usłyszeć w każ-
             dym kącie pomieszczenia. Otaczająca Cię grupka dam stawia Ci najróżniej-
             sze niedorzeczne i trudne pytania dotyczące Twoich prac oraz szkiców, które
             wiszą na ścianach. Słuchasz ich z udawanym zainteresowaniem i udzielasz
             wyjaśnień. Tymczasem Twoi koledzy i członkowie bohemy z Capri dobrze się
             bawią kosztem Twoim i dam. Co chwilę któryś z nich przerywa Ci, podnosząc
             do Ciebie w toaście wędrującą z ręki do ręki między Twoimi kolegami butelkę
             wódki.
                Nasza grupa wygląda niczym biedni krewni z prowincji, którzy przyjechali
             na bogate wesele. Ty sam też sprawiasz takie wrażenie, Abraszo. Masz na
             sobie biały pulower oraz źle wyprasowane golfowe spodnie i nie sposób roz-
             poznać, że to Ty jesteś tym – jak wszyscy mówią – „wspaniałym, oryginalnym
             artystą”.
                W niektórych rysunkach wiszących na ścianach rozpoznaję szkice do rzeź-
             by, która przedstawia mnie. W końcu dostrzegam też samą rzeźbę. Wokół niej
             stoi moja rodzina razem z Fidlerami. Widzę, jak tata gładzi figurę dłonią. Ja
             sama zatrzymuję się obok stolika, na którym stoi talerz z makowymi ciastkami
             dostarczonymi na ten wieczór przez Zalmana Fidlera. Gdy tylko wszyscy inni   515
   512   513   514   515   516   517   518   519   520   521   522