Page 512 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 512

– Tak, wyjeżdżam do Paryża.
             Moja krótka odpowiedź dodaje mu odwagi, by podejść krok bliżej.
             – Czy pozwolisz, że będę ci towarzyszył kawałek?
             „Czy pozwolę? Musisz mi towarzyszyć!” – chcę zawołać. Zamiast tego jednak
           mówię:
             – Nie idziemy w tym samym kierunku.
             – Ja zawsze będę szedł w twoim kierunku – mówi. Tym razem moje ucho
           rejestruje ton jego głosu. Nie posiadam się ze złości. Co za błazen z tego chło-
           paka! Dlaczego musi wygadywać takie idiotyzmy, takie błazeńskie, pompatyczne
           frazesy? Byłoby lepiej, gdyby milczał. Mam dość jego głupich gierek.
             – A jeśli weszłabym na setne piętro i rzuciła się stamtąd w dół, czy też byś
           za mną skoczył? – pytam, śmiejąc się fałszywie.
             – Dogoniłbym cię w powietrzu i runął na ziemię pierwszy, żebyś upadła na
           mnie, i by nie spadł ci ani jeden jasny włos z głowy i nie złamał się ani jeden
           paznokieć.
             – Przestań błaznować! – wołam, zdenerwowana i zmieszana. Po chwili wa-
           hania macham do niego ręką na pożegnanie i uciekam.
             Następnego dnia znowu czeka na mnie przed szkołą tańca i wita mnie słowami:
             – Nie wiem, jak do ciebie mówić.
             – To nie mów! – wołam, żeby zatuszować radość, którą odczuwam na jego
           widok.
             Posuwamy się powoli naprzód w pewnym odstępie od siebie. Jego wzrok
           wędruje po mojej twarzy. Mijają minuty, a on nic nie mówi. Z boku widzę jego
           lśniącą dolną wargę. Muszę odwrócić do niego głowę, wpuścić jego wzrok w moje
           oczy i zatrzymać go tam, żeby pływał w mojej pamięci niczym złota rybka. Jed-
           nak gdy zwracam głowę w jego stronę, nie mogę jej już odwrócić. Światło, które
           promieniuje z naszych spojrzeń, wlewa się nawzajem w nasze oczy i pozostaje
           w nich niczym w pułapce. Nasze twarze płoną. Zbliżamy się do siebie i nasze
           ramiona dotykają się.
             Niespodziewanym gestem Marek zarzuca rękę wokół moich ramion i ciągnie
           mnie ze sobą naprzód. Jest bezwstydnie zuchwały. Skąd bierze ten tupet, by mnie
           tak mocno obejmować i nie zapyta nawet o moją zgodę? Co on sobie myśli?
           Za kogo mnie uważa? Czy jestem dla niego jakimś ptaszkiem, którego złapał
           w garść? Jak może mnie tak ciągnąć ze sobą?
             Dobrze jest pozwolić się tak prowadzić. Zarzucam ramię za jego plecy i obej-
           muję go w talii. Może robić ze mną, co chce. Należę do niego. Wzdłuż mojego
           biodra i nogi do kolana czuję dotyk jego biodra i nogi. Wciąż trzymam głowę
           zadartą w jego stronę. Prawie nic do siebie nie mówimy – aż doprowadza mnie
           do bramy mojej kamienicy.
             Ten sposób milczącego odprowadzania mnie do domu staje się naszą codzien-
           ną rutyną. Kiedy rok szkolny zbliża się do końca i nadchodzi czas egzaminów,
    510    przestajemy się spotykać. Marek przygotowuje się do matury. Ja jestem zwolniona
   507   508   509   510   511   512   513   514   515   516   517