Page 506 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 506

a ja sama czuję się grzeszna wobec mojej płci, gdyż nie spieszę do domu, by
           posprzątać mieszkanie, tylko biegnę sobie do Abraszy. Do tego cały czas tęsk-
           niłam za tym, by moje oczy ujrzały tego wysokiego młodzieńca, który stoi teraz
           przede mną w swojej podartej marynarce. I co robi on, ten niegodny obiekt mojej
           tęsknoty? Śmieje się błazeńskim śmiechem jak wariat, którego za wcześnie
           wypuszczono z domu dla obłąkanych!
             – Z czego się tak cieszysz? – pytam, przeszywając go spojrzeniem ostrym
           niczym szpice rozwartych nożyczek.
             – Cieszę się, że cię widzę. – Uśmiech na jego wargach zaczyna więdnąć. –
           Odkąd się spotkaliśmy, nie przestałem się śmiać do ciebie i czekać na chwilę,
           gdy znowu cię zobaczę.
             – Od tego śmiechu będą cię bolały usta, a od biegania za mną rozbolą cię nogi.
             – Ujrzenie ciebie, boska Kleopatro, warte jest dla mnie każdej ofiary. Jestem
           skazany na to, by za tobą biegać, ponieważ jestem nie tylko Markiem Antoniu-
           szem, lecz również Adamem – pierwszym człowiekiem, który szuka swojego
           brakującego żebra.
             – Przestaniesz błaznować czy nie?
             Robi głupawy grymas i mówi ulegle jak baranek:
             – W gruncie rzeczy jestem bardzo poważny.
             – Jeśli tak, to pozwól powiedzieć sobie, że jestem zakochana w kimś innym
           i na próżno odgrywasz przede mną te szarmanckie komedie.
             Wygląda, jakby go piorun strzelił, lecz odzywa się odważnie:
             – Możesz być zakochana w tysiącu innych. To nie powstrzyma mnie od bycia
           zakochanym tylko w tobie. Cieszę się, że cię spotkałem. – Dotyka dwoma palcami
           daszka swojej gimnazjalnej czapki i przebiega przez ulicę.
             Chcę pobiec za nim i zatrzymać go, jednak złość mnie powstrzymuje. Tracę
           ochotę, by pójść do Ciebie, Abraszo. Gdy wracając do domu, siedzę w tramwa-
           ju, przed oczami mam twarz Marka i widzę siebie, jak gładzę ją czule. Marek
           ma szlachetną twarz, twarz wartościowego człowieka, chociaż odgrywa takie
           niedorzeczne, mierne scenki. Czuję, że zakochanie się we mnie jest dla niego
           śmiertelnie poważną sprawą. Ale jak to możliwe, bym mogła rozbudzić w kimś
           takie uczucia? Co jest on koniec końców wart, jeśli może żywić takie uczucia dla
           tak bezwartościowego człowieka, jak ja? Przecież on nawet nie wie, jaka jestem.
           Nic o mnie nie wie. Czy poprzez zewnętrzny wygląd człowieka można poznać jego
           wnętrze? Pewnie tak, skoro i ja postrzegam go tylko przez jego zewnętrzność. Ale
           nie patrząc na jego błazeńską paplaninę, czuję jednak, jak nasze dusze tańczą
           razem taniec przeznaczenia. Dlaczego więc mówię do niego w tak arogancki
           sposób i naśmiewam się z jego gonienia za mną? Ja też jestem błaznem, który
           udaje, bo przecież moje serce wyrywa się do niego z całych sił.
             Kiedy wchodzę do domu, tata siedzi przy stole i czyta „Folkscajtung”. Ty,
           Abraszo, leżysz wyciągnięty na sofie i też czytasz gazetę. Binele kręci się po
    504    mieszkaniu ubrana w szlafrok. Na jej twarzy widać doświadczenia ostatnich dni.
   501   502   503   504   505   506   507   508   509   510   511