Page 436 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 436

co oni teraz, ukończyła już szkołę Medema i przygotowywała się do wstąpienia
           do gimnazjum.
             Zorientowała się, że słój w jej ręce był już w połowie pusty. Nie pamiętała,
           żeby tyle z niego wylizała. Była daleko myślami – lecz jak długo? Rozzłościła
           się na siebie. Czy to właściwy sposób, by świętować swój „powrót do domu”?
           Dlaczego siedzi tu sama pośród tej ciszy? Cisza jest niebezpieczna. Cisza ma
           tendencję do wypełniania się prześladującymi ją wizjami. Trzeba od niej uciekać.
           Zdaje się, że Balcia znowu przejęła nad nią, Miriam, komendę. Nie może na to
           pozwolić. Nie jest dzieckiem. Wprawdzie nie daje jeszcze rady chodzić tak, jak
           Malka i Balcia, ale spacerować może. Wyjdzie więc na zewnątrz i przespaceruje
           się do lasu, by tam świętować swój powrót do zdrowia. Weźmie też garnuszek
           na wypadek, gdyby znalazła jagody.
             Wyszedłszy na zewnątrz, zaczęła dreptać powoli w kierunku bramy obozu,
           która stała otworem. Dwaj angielscy żołnierze pełnili przy niej straż, jednak
           nikogo nie zatrzymywali. Las był pełen życia i ciągnął się, dokąd okiem sięgnąć.
           Ukrywał kacet przed oczami lokalnej ludności i był jedynym świadkiem tego, co
           wydarzyło się w Bergen-Belsen. Jeśli miałby oczy, z pewnością przestałby się
           zielenić. Strawiłby go ogień i stałby się czarny. Przypomniała sobie, jak masze-
           rowała wzdłuż tego lasu, zanim zapędzono ich do kacetu. Były to chwile, kiedy
           była najbliżej śmierci. Teraz przyszła tutaj, by celebrować swoje życie.
             Zbierała jagody i wrzucała je do ust, podczas gdy pusty garnuszek koły-
           sał się zahaczony o jej palec. W końcu wyciągnęła się na trawie na kawałku
           ziemi, gdzie las przepuszczał trochę słonecznego światła. Splotła dłonie za
           karkiem. Poczuła się, jak gdyby leżała wyciągnięta na tanecznym parkiecie.
           Wokół niej – gęsty krąg rozkołysanych drzew, których korony tańczyły ponad
           jej głową balet zieleni przemieszanej z błękitem nieba. Przypomniał się jej las
           ze Stefanowa.
             Odwróciła się twarzą w dół i zanurzyła nos w mech. Ostry zapach ziemi był
           odurzający. Zerwała źdźbło trawy, włożyła je między zęby i ssała. Przyszło jej
           na myśl, że w tym samym momencie, w innych miejscach gdzieś na świecie,
           ludzie siedzą wokół stolików barowych i sączą wino. Nigdy nie dowiedzą się, jak
           upajający może być sok źdźbła trawy.
             Na łysym skrawku ziemi między mchem a trawą zauważyła rojące się mrowi-
           sko. Wzięła do ręki kamyk i rozgniotła mrówkę. Potem rozgniotła jeszcze jedną
           i jeszcze jedną, jedną po drugiej. Na początku powoli, potem coraz szybciej,
           coraz mocniej uderzała kamykiem w mrówki. Mięśnie ramion napięły się, dłonie
           zaczęły ją palić – tak zaciekle waliła kamykiem w ziemię. Jej oczy napełniły się
           łzami. Wybuchnęła głośnym, zawodzącym płaczem, podczas gdy jej ręka wciąż
           szybko unosiła się i opadała.
             – To za mamę… To za Wierkę… To za Nońka… To … To …! – Nagle ogarnął ją
           strach. Co robi? Co się z nią dzieje? Duszący ból ścisnął jej serce.
    434
   431   432   433   434   435   436   437   438   439   440   441