Page 407 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 407
Jankew czuje się, jakby oblała go kubłem zimnej wody.
– Nie potrzebuję, żebyś coś dla mnie robiła. Pamiętam, kiedy powiedziałaś
te słowa do mnie po raz pierwszy.
– Jestem zaskoczona, słysząc… że pamiętasz… Byłam wtedy taka młoda, ale
mówiłam szczerze. Tak samo jak i teraz. Chcesz pracować w Tabarinie?
Taksówka skręca za róg i zatrzymuje się. Jankew nie ma ani grosza w kiesze-
ni i nawet nie próbuje udawać, że szuka w niej pieniędzy. Pola płaci szoferowi.
Zirytowany Jankew pomaga jej wysiąść z taksówki. Czuje się tak nędznie, jakby
był kawałkiem błota pod jej stopami i gotów jest w każdej chwili uciec.
Znajdują się przed frontem masywnego budynku przy alei Kościuszki. Na
szerokim pasie ośnieżonej ziemi, przecinającym aleję wzdłuż, stoją okryte
bielą drzewa i ławki. Po obu stronach alei ciągną się szeregi szarych, łódzkich
kamienic, przeplecionych nielicznymi budynkami w formie pałacyków, jak dom,
przed którym zatrzymali się Pola i Jankew. Pola wchodzi na frontowe schody,
on zostaje na trotuarze.
– Zapytałam cię, czy chcesz pracować w Tabarinie. – Obraca się do niego,
pociągając równocześnie za dzwonek. Służąca otwiera i Pola przytrzymuje otwarte
drzwi. – Odpowiedz mi chociaż na to jedno pytanie – mówi.
Jankew wbiega po schodach i staje przed nią.
– Całkiem zgłupiałaś czy żartujesz sobie ze mnie? Terkeltojb jest jednym
z właścicieli Tabarina. Czy wiesz, jaki był główny powód, dla którego mnie zwolnił?
Te twoje sztuczki, które moim kosztem wyprawiałaś przed jego oczami! Zgor-
szyłaś go twoim idiotycznym zachowaniem, a ja drogo za to zapłaciłem. Teraz
śmiesz przedstawiać mi taką szyderczą propozycję? Czy nie masz w sobie ani
odrobiny przyzwoitości?
– Wejdź do środka. – Pola udaje, że nie słyszy jego słów. Wciąga go do wnę-
trza, a on pozwala jej zamknąć drzwi. Na podłodze holu rozłożony jest purpurowy
dywan, a na ścianach wiszą duże lustra. Jankew widzi siebie otoczonego przez
cztery pary w czterech lustrach. On i Pola. Jej wytworność i jego nędza – pomno-
żone przez cztery. Jego buty są zabłocone i oblepione śniegiem. – Nie nosisz
kaloszy – zauważa Pola. – Zdejmij buty.
Jak gdyby nie chcąc, by zawstydził się, ściągając przy niej buty, zsuwa swoje
botki z nóg i w samych pończochach lekkim krokiem wspina się – zwielokrot-
niona przez lustrzane odbicia – po schodach prowadzących na wyższe piętro,
po czym znika. Jankew stoi w pocerowanych skarpetach na czerwonym dywanie
pośrodku korytarza w towarzystwie swojego żałosnego, poczwórnego odbicia
w lustrach – poczwórnie obezwładniony, poczwórnie obrabowany z godności,
poczwórne widmo samego siebie, żebraka, który wkrótce straci swoją duszę.
Patrzy w górę schodów tak długo, aż Pola pokazuje się z powrotem, już bez
płaszcza i futrzanego toczka. Ma na sobie ciemnoczerwoną, dzierganą sukienkę
i czerwone pantofle na drobnych stopach. Jej czerwona postać, szczupła i gibka,
zstępuje do niego po schodach, bierze go pod ramię i wprowadza do pokoju przy 405