Page 399 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 399

Gdy krążę tak, spełniając moją misję, równocześnie w duchu żegnam się
             z moim dotychczasowym życiem i marzeniem o zostaniu tancerką. Nikt w domu
             nie wspomniał o tym ani słowem, a przecież w przyszłym tygodniu miałam zacząć
             uczęszczać na lekcje tańca. Nie pogrążam się jednak w rozpaczy i nie ronię ani
             jednej łzy. Moja głowa pracuje na pełnych obrotach, opracowując plany, dzięki
             którym mogłabym uratować się, rozkręcając jakiś mały interes i zdobywając w ten
             sposób pieniądze na szkołę tańca. Wracając do domu, wpadam na genialny po-
             mysł: zorganizuję własną szkołę tańca na „moim” strychu na czwartym piętrze
             i będę uczyć okoliczne dzieci wszystkiego, czego nauczę się od madame Felicji.
                Kiedy tylko wchodzę do mieszkania, siadam przy stole z lwimi łapami i wielkimi
             literami piszę dziesięć ogłoszeń treści: „LEKCJE TAŃCA. PRZYSTĘPNE CENY”,
             przy czym za każdym razem podkreślam dwa razy słowa „przystępne ceny”. Na
             dole ogłoszeń dopisuję adres i wybiegam na ulicę, by przymocować je do bram.
             Zbiegając w dół po schodach, spotykam Wowę Cederbojma, który niesie stół do
             naszego mieszkania. Okazuje się, że rodzice uważają, iż duży, dębowy stół nie
             wystarczy, by posadzić przy nim wszystkich „gości”, którzy szerokim strumieniem
             będą napływali do naszego mieszkania na obiad. Kiedy po wykonanym zadaniu
             wracam do domu, zastaję tam kompletny chaos. Moje i Wierki niklowane łóżko
             stoi w kuchni, kozetka jest przysunięta do okna i w całym mieszkaniu nie ma
             jednego miejsca, gdzie można by się swobodnie obrócić.
                Binele kupiła już wszystko, co potrzebne, by przygotować posiłek dla jutrzej-
             szego tłumu „gości”. Noniek stoi w kuchni przy jej koszu z zakupami i zanurza
             palec w słoju powideł. Gdy tylko mama mnie dostrzega, złości się, że kręcę się
             po domu bezczynnie. Nakazuje mi robić to samo co Wierka, to znaczy odrabiać
             lekcje. Wierka, głucha na panujący w domu harmider, siedzi na podwójnym łóżku
             rodziców, trzymając na kolanach stolnicę, która służy jej za stół, i sumiennie
             odrabia zadania domowe.
                Rodzice i Wowa jeszcze przez długie godziny trudzą się, przekształcając nasze
             mieszkanie w restaurację. Przesuwają szafę, pchają półki z książkami to tu, to
             tam, i rozgorączkowani sprzeczają się o to, co zrobić z tym czy tamtym meblem.
                Posyłam odrabianie lekcji do diabła. Moje życie wisi na włosku, a ja nie
             mam gdzie się podziać z rzeczami, które dotychczas trzymałam w moim kąciku.
             Chwytam mój skarb – kostium taneczny na specjalne okazje zrobiony z tałesu
             taty – po czym wybiegam z mieszkania i pędzę galopem na czwarte piętro, na
             „mój” strych. Tam przystrajam się w tałes. Tałes jest szalem modlitewnym, a ja
             potrzebuję się pomodlić – nawet jeśli nie ma Boga, który wysłuchałby mojej
             modlitwy. To jest specjalna okazja, chociaż smutna. Zaczynam pląsać pomiędzy
             mokrymi prześcieradłami rozwieszonymi na rozciągniętych równolegle sznurach
             do rytmu najdzikszej muzyki, jaką jestem w stanie wymyślić w mojej głowie, by
             stopami zadeptać rozpacz.
                Restauracja Binele i Jankewa istotnie odnosi sukces. Zaraz po otwarciu
             zaczynają tłumnie napływać do mieszkania „goście” – robotnicy z okolicznych   397
   394   395   396   397   398   399   400   401   402   403   404